Sprawa Trybunału Konstytucyjnego była już analizowana na różne sposoby. Problem z działaniami władz wobec tej instytucji nie polega tylko na uderzeniu w system państwa czy niszczeniu podstawowych reguł przestrzegania prawa. Zamieszanie to znakomicie obrazuje także nowe zagrożenie dla nauki polskiej. Zagrożenie, przy którym jej nadmierne zbiurokratyzowanie stanowi drobne, niewinne przewinienie.
Na początku trzeba zastrzec jedno: swoboda wygłaszania tez naukowych, prowadzenia debat i zajmowania różnych stanowisk jest bardzo istotną wartością. Im szersza dyskusja merytoryczna toczy się na dany temat, tym lepiej. Pewne ślady takiej dyskusji można znaleźć również przy okazji debaty nad Trybunałem Konstytucyjnym. Jednakże są to tylko ślady. Obecna władza, jak nigdy dotąd, zaczęła manipulować środowiskiem naukowym. Zwróćmy uwagę na to, że cały problem TK sprowadza się do wykładni przepisów prawnych. Czyli – było, nie było – problemu o charakterze naukowym.
Stanowisko zajęli najbardziej uznani przedstawiciele nauki. Rzecz jasna, pojęcie „najbardziej uznani” bywa subiektywne. W nauce prawa trzeba jednak przyjąć, że wartość naukowa danej osoby wiąże się między innymi z tym, ile tez jej autorstwa zawartych w doktrynie lub orzecznictwie jest wykorzystywanych w systemie prawa albo ilu prawników korzysta z jej publikacji przy rozwiązywaniu konkretnych problemów prawnych bądź nauce do egzaminów zawodowych. Tutaj pierwszorzędną rolę odgrywa znaczna część sędziów Trybunału Konstytucyjnego, sędziów Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Na temat działań Trybunału Konstytucyjnego stanowiska zajmowali różni prawnicy – naukowcy. Nie zawsze byli ze sobą w pełni zgodni, co samo w sobie też nie jest jakimś wielkim problemem. Wręcz przeciwnie. Naiwnością byłoby jednak oczekiwać, że do szerszego grona odbiorców ta dyskusja będzie mogła się przedostać w jakiejkolwiek reprezentatywnej formie. Do opinii publicznej przedostaje się to, co władza uznaje za stosowne. A o co chodzi władzy? W zakresie podejścia do niepokornych prawniczych środowisk naukowych ciąg konkretnych działań polegał na: 1. podważeniu autorytetu sędziów Trybunału Konstytucyjnego; 2. przedstawieniu własnej narracji; 3. po szerszej reakcji środowisk prawniczych, podważeniu ich autorytetu jako całościowej grupy.
Wiele już napisano o tym, jak negatywne znaczenie dla państwa mają działania ujęte w punktach 1 i 3. Można tylko dodać, że jest to przykład populistycznej nagonki, starcia klerków z Edkiem z „Tanga”, miotającym nieudolne, toporne obelgi o „kolesiach”. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na szczególnie złą rolę wskazanego powyżej punktu 2, czyli wypracowywania przez władzę własnej, „naukowej” narracji. W jej ramach naprzeciw profesorów Adama Strzembosza, Andrzeja Zolla czy Małgorzaty Gersdorf występują zawodowi posłowie, którzy nigdy nie mieli dużego kontaktu z naukowymi podstawami wykładni prawa. Którzy nie słyszeli zapewne zbyt wiele o wykładni funkcjonalnej, kolizji norm ani racjonalnym ustawodawcy. I którzy wcale się tego nie wstydzą. Bez nadmiernego zażenowania wchodzą w polemikę z uznanymi autorytetami prawniczymi, wykorzystując powierzchowne argumenty.
W pamięci mam tutaj zwłaszcza jeden z programów telewizyjnych. Najpierw wypowiedział się w nim prof. Marek Safjan. Zaraz po nim, w charakterze adwersarza, został przedstawiony rzecznik rządu, powielający partyjną argumentację. Naprzeciw uznanego profesora jednej z najlepszych polskich uczelni, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego i sędziego Trybunału Sprawiedliwości UE, został postawiony dwudziestokilkulatek. I co gorsza, nie spalił się ze wstydu, nie widać było na jego twarzy nawet śladu zażenowania. Kto wie, może w przyszłości ta scenka będzie traktowana jako jeden z symboli dzisiejszych czasów.
Ten obrazek w różnych postaciach powiela się przy innych okazjach, gdy różni politycy i dziennikarze, wbrew uznanym autorytetom prawniczym, biorą się do dokonywania wykładni przepisów prawa. Oczywiście większość z nich dobrze wie, jak zachować się w dyskusji z tymi pierwszymi. To proste: wykorzystywać argumenty ad personam. Wystarczy najpierw rzucić kilka banałów o tym, jak nasz bohater interpretuje konstytucję, a zaraz potem powtórzyć hasła o korporacji sędziów, zmowie elit i kolesiach. Gdy tylko się da, można znaleźć „swojego” naukowca, który ma inne niż adwersarz poglądy, i potraktować go w charakterze pałki (demonstrując tym samym również brak szacunku wobec niego).
Ta strategia w ramach doraźnych gierek partyjnych może pozwolić na utrzymanie poparcia politycznego. Ale przynosi też długofalowe konsekwencje negatywne. Otóż okazuje się, że nie ma czegoś takiego jak prawdziwa debata naukowa. Są dobrzy „nasi” i źli przeciwnicy, którzy – głosząc tezy naukowe – nie kierują się własnymi przemyśleniami, doświadczeniem i wiedzą, ale wyłącznie niskimi pobudkami. I taki przekaz idzie do społeczeństwa.
Na razie problem ten w największym stopniu dotyczy nauk prawnych. Ale na tym nie koniec. Niewykluczone, że niedługo będzie potrzebna sumienna analiza budżetu. I jeżeli jacyś ekonomiści ośmielą się mocniej skrytykować politykę państwa albo zauważyć rosnącą dziurę budżetową, to przez innych – ignorantów – zostaną łatwo sprowadzeni do parteru. To samo może dotyczyć każdej dziedziny i każdego zagadnienia o charakterze naukowym, poczynając od ochrony środowiska, na wypadkach lotniczych kończąc. W takiej sytuacji, gdy każdą tezę naukową będzie można podważyć kilkoma ogólnikami i obelgami (wygłoszonymi ze szczytu hierarchii władzy), nic już nie będzie pewne. Analiza naukowa straci wartość obiektywną.
Rzecz jasna, pozostaje otwarte, jak powinna wyglądać rola wypowiedzi naukowych i eksperckich w debacie publicznej. Z jednej strony wewnętrzna debata naukowa może być hermetyczna, zamknięta dla osób spoza wąskiej grupy specjalistów. Powinna więc zostać zapewniona łączność między nauką a sferą publiczną. Uznany od wieków specjalista od debat, niejaki Cyceron, twierdził, że dobry mówca (a dziś moglibyśmy przetłumaczyć – uczestnik debaty publicznej) musi spełniać dwa warunki. Po pierwsze, musi dobrze, ciekawie i poprawnie retorycznie przekazywać swoje myśli. Po drugie jednak, musi się również legitymować dużą wiedzą na temat, na który się wypowiada. Czuję, że ta ostatnia teza nie będzie nadmiernie odpowiadać naszym obecnym pisowskim retorom. Jeżeli zacznie się ją mocniej propagować, także Marek Tuliusz zostanie okrzyknięty niewiarygodnym, podejrzanym „kolesiem”.
Maciej Nowak, radca prawny