Nie ma co się dziwić złowieszczym prognozom, że za kilkadziesiąt lat wielu pracowników kancelarii zastąpią roboty. Może nie są jeszcze tak biegłe w rozwiązywaniu problemów prawnych, ale na pewno lepiej niż prawnicy posługują się Excelem.
Casey Flaherty nie ma duszy klasycznego korporacyjnego rzemieślnika. Mimo że pierwsze pięć lat swojej kariery spędził w wielkiej firmie prawniczej, a przez kolejne pięć był głównym radcą w amerykańskim gigancie motoryzacyjnym KIA Motors, zawsze frustrowało go marnowanie czasu przy wykonywaniu nudnych, rutynowych czynności. Nie mógł więc przeboleć, że jego koledzy prawnicy traktują komputer głównie jako maszynę do pisania, przez co proste zadania komputerowe, które on sam robił za pomocą jednej, właściwej komendy, urastały dla nich do rangi pracochłonnych projektów. Szczerze mówiąc, nie mógł już nawet patrzeć, jak grube pieniądze klienci praktycznie wyrzucają w błoto, bo nie wiedzą, jak wiele kosztownych godzin ich kancelarie marnują przez swoją technologiczną niekompetencję. – Moi podwładni byli świetnymi fachowcami w różnych dziedzinach prawa, ale gdy przychodziło do obsługi klienta, np. sporządzenia i sformatowania dla niego konkretnego dokumentu, wyglądało to często fatalnie – przyznaje Flaherty. I nie ma na myśli radzenia sobie ze skomplikowanym oprogramowaniem do zarządzania transakcjami, ale tak podstawowe – wydawałoby się – umiejętności jak przygotowanie projektu umowy w Wordzie, stworzenie i ponumerowanie dokumentów w formacie PDF czy wyeksportowanie wyciągu danych z tabelki w Excelu.
Jeszcze w trakcie pracy w KIA Motors wpadł na pomysł stworzenia specjalnego testu umiejętności technologicznych, którym posługiwaliby się klienci, aby sprawdzić, czy ich prawnicy potrafią prawidłowo i szybko korzystać ze standardowych programów biurowych, takich jak Word, Excel czy Adobe Acrobat. Dzięki temu zyskaliby pewność, że nie będą płacić nadprogramowych stawek za porady tylko dlatego, że pracownicy kancelarii długo głowili się nad tym, jak dodać kolumnę do excelowskiej tabelki.
Pierwszą wersję badania przeprowadził na prawnikach z dziewięciu firm (w tym paru prestiżowych i dobrze rozpoznawalnych) współpracujących z jego departamentem prawnym. Efekt? Zaledwie jeden adwokat zdał test. Jedno z zadań polegało na wyszukaniu w katalogu dokumentów w formacie PDF określonego wyrażenia. Niemal każdy egzaminowany po kolei otwierał poszczególne pliki i w każdym z osobna wyszukiwał podaną frazę. Tymczasem, aby zaliczyć to ćwiczenie w kilkanaście sekund, wystarczyło skorzystać ze specjalnej funkcji do jednoczesnego przeszukiwania całego katalogu dokumentów.
Widząc, jak opłakane są wyniki testu, z typową amerykańską swadą Flaherty postanowił rzucić ciepłą, korporacyjną posadę, aby zostać... startu-powcem. – Przekazałem za darmo część praw do testu jednej ze szkół prawa, która miała go zautomatyzować i udostępnić środowiskom prawniczym. Ale mój plan zderzył się z realiami rynkowymi i miałem do wyboru albo całkowicie zrezygnować z tego projektu, albo przekształcić go w przedsięwzięcie komercyjne. Nie zdziwię się jednak, jeśli za jakiś czas wrócę do praktykowania prawa, bo zawsze lubiłem tę robotę – wyjaśnia Flaherty.
Na razie pozostaje jednak CEO Procertas, firmy konsultingowej, której flagowym produktem jest właśnie test sprawności technologicznej dla prawników Legal Technology Assessment (początkowo znany był pod nazwą Legal Tech Audit, ale podobno słowo „audyt” źle się prawnikom kojarzyło, więc nazwę zmieniono). Jego koszt waha się od 100 do 250 dol. za jednego zdającego w zależności od firmy, ale można też wynegocjować umowę licencyjną pozwalającą na korzystanie z niego przez rok. Co prawda Flaherty pozostaje tajemniczy w kwestii tego, kim są jego klienci, ale zapewnia, że w grę w chodzą departamenty prawne dużych amerykańskich przedsiębiorstw.
Aby uruchomić test, wystarczy ściągnąć i zainstalować na komputerze specjalną wtyczkę lub uzyskać do niego dostęp w chmurze, a następnie postępować według pojawiających się na ekranie monitora instrukcji. Zadania, jakie ma do wykonania zdający, polegają m.in. na stworzeniu zakładki i wymazaniu danych z dokumentu PDF, podzieleniu kolumn w Excelu czy dodaniu hiperlinku w tekście wordowskim. Jeśli wyrobi się ze wszystkim w ciągu godziny, egzamin uznaje się za zaliczony (osobie biegłej w obsłudze Microsoft Office i Adobe podobno zajmuje on 25 minut).
Zdaniem Flaherty’ego słabe wyniki testu nie są wcale zaskakujące, bo ani pracodawcy, ani wydziały prawa z reguły nie dbają o to, czy prawnicy przeszli kursy informatyczne. Zresztą ci ostatni nie uważają, aby było to im specjalnie potrzebne. Z ubiegłorocznego badania na temat technologicznych kompetencji prawników, przeprowadzonego przez amerykański samorząd adwokacki (ABA), wynika, że tylko dwóch na pięciu ankietowanych uznaje szkolenie z systemów informatycznych ich firmy za bardzo ważne w pracy. 6 proc. ma zaś przekonanie, że jest ono im w ogóle niepotrzebne (najczęściej odpowiadali tak indywidualni praktycy). Raport ujawnia też dość konserwatywne preferencje prawników, jeśli chodzi o pracę na urządzeniach mobilnych. Jedynie 17 proc. sporządza dokumenty na smartfonach, a o połowę mniej tworzy na nich prezentacje. Jedna trzecia respondentów stwierdziła natomiast, że korzysta z systemów do przechowywania danych w chmurze. Tyle samo używa programów do szyfrowania, gdy wysyła materiały objęte tajemnicą zawodową, przy czym zdecydowana większość wciąż polega głównie na klauzuli poufności dołączonej do wiadomości. Co ciekawe, 7 proc. badanych przyznało, że nie używa nawet poczty e-mailowej.
Specjaliści od nowych technologii przekonują, że ten sceptycyzm wobec najnowszych udogodnień informatycznych przynajmniej częściowo wyjaśnia, dlaczego branża prawnicza pozostaje daleko w tyle za rynkiem finansowym, jeśli chodzi o technologiczne innowacje. Jak napisała niedawno w portalu Techcrunch Alexandra Isenegger, prawniczka i twórczyni Linkilaw, serwisu online łączącego klientów z adwokatami, sektor prawniczy nie jest zbyt atrakcyjnym polem do eksperymentów technologicznych dla innowatorów z Doliny Krzemowej, bo postrzegany jest jako branża tradycjonalistyczna, w której zapotrzebowanie na nowe aplikacje czy inne narzędzia mające usprawniać pracę jest stosunkowo niskie.
Podobnie zresztą uważa Flaherty. – Prawnicy nie są otwarci na technologiczne innowacje. Na co dzień są pochłonięci pracą, a na to, by zrozumieć, jak działają różne oprogramowania, potrzeba czasu. Jeszcze dłużej trwa włączenie różnych narzędzi technologicznych do własnej praktyki. Dlatego prawnicy po prostu tego nie robią – tłumaczy. Wbrew stereotypom nie jest też prawdą, że pokolenie prawników millenialsów chłonie każdą nowość, pod warunkiem że dobrze się otwiera na smartfonie. – Często spotykam starszych partnerów, którzy od razu łapią, jak działa nasza aplikacja, a z drugiej strony miewam do czynienia z młodszymi prawnikami mającymi problem ze zrozumieniem, o co w niej chodzi. Otwartość na innowacje to nie jest moim zdaniem kwestia wieku – przekonuje Pieter van der Hoeven, twórca aplikacji Clocktimizer ułatwiającej prawnikom szacowanie stawek za porady prawne oraz monitorowanie i zarządzane budżetem kancelarii. Jej algorytm automatycznie analizuje, ile czasu poświęcono na wykonanie poszczególnych zadań i projektów, a następnie na tej podstawie wylicza wysokość wynagrodzenia oraz sporządza odpowiednie raporty. – Pomysł na aplikację podsunęli mi sami klienci przez to, że zawsze oczekiwali większej transparentności i przewidywalności, jeśli chodzi o stawki adwokackie – wyjaśnia van der Hoeven, w przeszłości prawnik w dziale fuzji i przejęć jednej z globalnych kancelarii. Przyznaje też, że firmy, z którymi współpracuje, należą do grupy tych najbardziej technologicznie zaawansowanych, natomiast ogólnie rzecz biorąc, adaptowanie nowych, informatycznych narzędzi pracy przebiega wśród kancelarii raczej opornie.
Prawnicze start-upy, którym się udało przebić na rynku, to najczęściej projekty prawniczo-programistycznych duetów, doskonale obeznanych zarówno w bolączkach codzienności zawodowej prawników, jak i metodach analizy Big Data. Jednym z nich jest Lex Machina, platforma pozwalająca adwokatom przekopywać się przez różne kategorie publicznie dostępnych dokumentów amerykańskich sądów federalnych dotyczących spraw z zakresu własności intelektualnej. Za pomocą odpowiednich funkcji dane te można łączyć, porządkować i znajdować w nich prawidłowości, a w efekcie przewidywać, jakie strategie procesowe okażą się najskuteczniejsze. Historia Lex Machina zaczęła się w 2006 r. od projektu naukowego profesora prawa z Uniwersytetu Stanforda Marka Lemleya i współpracującego z nim wydziału informatyki tej uczelni. Trzy lata później prawnik skomercjalizował swój pomysł i zaczął w końcu przyciągać poważnych inwestorów z Doliny Krzemowej (jednym z pierwszych było Yahoo). W listopadzie ubiegłego roku jego firmę przejął zaś amerykański globalny producent systemów informacji prawnej i gospodarczej LexisNexis (kwoty transakcji nie ujawniono).
W działce technologii do analizowania baz informacji prawnej spory sukces odniosły też platformy takie jak Judicata, Casetext i RavelLaw. Na różne sposoby wykorzystują one systemy do przetwarzania nieustrukturyzowanych danych w uporządkowane, sensowne całości, czyli m.in. narzędzia eksploracji danych (data mining) i analizy dokumentów tekstowych (text analytics). Funkcje tych aplikacji uzupełniają serwisy oparte na sztucznej inteligencji, które generują spersonalizowane dokumenty na potrzeby adwokatów i małych firm, od umów o pracę i kontrakty przedmałżeńskie po regulaminy dla spółek (np. DocRun). Niemałą popularnością cieszą się także oprogramowania do zarządzania kancelarią w chmurze (Clio, Rock Matter czy Amicus Cloud), umożliwiające zautomatyzowanie przepływu korespondencji i dokumentów czy szacowanie stawek. W ostatnich kilku latach pojawiła się także alternatywa dla wielkich graczy, którzy zdominowali niezwykle dochodowy rynek internetowych systemów informacji prawnej (LexisNexis, WestLaw czy Wolters Kluwer). Ma ona formę nieporównywalnie tańszych, a nawet darmowych platform takich jak Fastcase i Justia (pierwsza z nich ma ponad 800 tys. subskrybentów), które oparte są na algorytmach samodoskonalących się systemów (machine learning). Ed Walters, współtwórca i szef Fastcase, uważa wręcz, że rozwiązania wykorzystywane przez tradycyjne systemy informacji prawnej są tak anachroniczne i pracochłonne, jakby ich projektanci nie wiedzieli o istnieniu internetowych wyszukiwarek.
Problem tkwi jednak w tym, że wymienione firmy to te bardzo nieliczne prawnicze start-upy, którym udało się zbudować rentowny model biznesowy (przynajmniej na razie). Nawet najbardziej skłonni do ryzyka inwestorzy po prostu nie widzą sensu wykładania pieniędzy na większość innowacyjnych pomysłów, przez co ich żywotność osiąga co najwyżej fazę beta. Potwierdzają to zresztą dane na temat zaangażowania funduszy venture capital w branżę Legal Tech. W 2014 r. amerykańscy twórcy aplikacji i innych narzędzi dla prawników pozyskali łącznie ok. 254 mln dol. (według danych Legal Transformation Institute). Z wyliczeń Goldman Sachs wynika z kolei, że w tym samym roku specjaliści od technologii finansowych otrzymali w sumie 12 bln dol. na inwestycje. Nawet jeśli uwzględnimy, że amerykański rynek usług finansowych jest wart nieporównywalnie więcej niż sektor prawniczy, to różnica pozostaje kolosalna.
Być może nadzieją dla branży technologii prawniczych są globalne kancelarie, które od niedawna same zainteresowały się rozwijaniem nowych narzędzi usprawniających świadczenie usług prawnych. W ubiegłym roku firma Dentons ogłosiła, że stworzyła specjalną platformę pomagającą start-upowcom i inwestorom współpracować przy takich projektach (Flaherty pełni w niej rolę doradcy). Jak dotąd w portfolio NextLaw Labs znajdują się tylko dwa przedsięwzięcia, za to jedno z nich, znane jako ROSS, zyskało już międzynarodową sławę. Stało się to ponad miesiąc temu, po tym jak amerykańska kancelaria Baker & Hostetler oznajmiła, że do jej zespołu właśnie dołączył ten pierwszy „sztucznie inteligentny” prawnik. ROSS, zbudowany na bazie superkomputera IBM Watson, specjalizuje się w rozwiązywaniu wszelkiego rodzaju problemów prawnych. Potrafi szybko analizować miliardy dokumentów, na życzenie znajdować cytaty i potrzebne orzecznictwo, a nawet na bieżąco monitoruje zmiany przepisów. – Coś, co człowiekowi zajęłoby kilka dni, ROSS robi w kilka sekund. Co więcej, jeśli raz zadamy mu konkretne pytanie prawne, będzie nam za każdym razem komunikował, gdy pojawi się nowe orzecznictwo w interesującym nas zakresie – tłumaczy Marie Bernard, europejski dyrektor do spraw innowacji i zarządzania wiedzą w Dentons. – Komunikujemy się z nim głosowo, czyli możemy de facto mówić do niego jak do asystenta prawnego i wykona on podobną pracę. Tylko szybciej – dodaje.
Kancelarie chwalące się w PR-owych komunikatach, że jako pierwsze stworzyły stanowisko dyrektora do spraw data analytics albo że zatrudniły robota, wciąż są raczej reprezentantami awangardy, która chce odróżnić się od konkurencji, a przy okazji osiągnąć efekt wizerunkowy. Bo największa przeszkoda do usprawnienia pracy prawników wciąż tkwi przede wszystkim w słabym wykorzystaniu potencjału technologii, jakie ma na wyposażeniu prawie każdy komputer. – Teraz już zawsze, gdy mam przed sobą jakiś projekt wymagający intensywnej, rutynowej pracy, pojawia mi się w głowie myśl, że jest na to jakaś aplikacja. Po prostu mam przekonanie, że każde zadanie można wykonać przy mniejszym nakładzie pracy, a z lepszym efektem końcowym. I zwykle okazuje się, że już ktoś gdzieś wymyślił, jak to zrobić – podkreśla Flaherty.
Co nie znaczy, że niektóre czynności, a wraz z nimi etaty, nie zostaną w bliskiej przyszłości całkowicie przejęte przez roboty, tak jak od kilku lat wieszczą eksperci od prawniczych technologii. – Myślę, że te najnudniejsze, najczęściej powtarzalne części praktyki – takie jak masowa analiza dokumentów – najpewniej zostaną zautomatyzowane – przewiduje Pieter van der Hoeven. Jego intuicja jest zgodna z wnioskami tegorocznego raportu firmy Deloitte na temat skutków rosnącego znaczenia nowych technologii w branży prawniczej. Wynika z niego, że w ciągu kolejnych 20 lat ok. 114 tys. etatów pójdzie do likwidacji (zwłaszcza tych niewymagających wysokich kompetencji merytorycznych), bo z obowiązkami zwolnionych pracowników doskonale poradzą sobie odpowiednie aplikacje.
Sektor prawniczy nie jest zbyt atrakcyjnym polem do eksperymentów technologicznych dla innowatorów z Doliny Krzemowej, bo postrzegany jest jako branża tradycjonalistyczna, w której zapotrzebowanie na nowe aplikacje czy inne narzędzia mające usprawniać pracę jest stosunkowo niskie