Unijne prawo zarysowuje procedurę wyjścia tylko ogólnikowo. Dlatego nie wiadomo, ile potrwałoby rozstanie Londynu z Brukselą.
Podstawą dla wszczęcia procedury rozwodowej z UE będzie artykuł 50 traktatu o Unii Europejskiej mówiący, że „każde państwo członkowskie może, zgodnie ze swoimi wymogami konstytucyjnymi, podjąć decyzję o wystąpieniu z Unii”. Zgodnie z nim procedura wyjścia z Unii zacznie się w momencie, kiedy Wielka Brytania poinformuje o tym zamiarze Radę Europejską. Od tego momentu strony będą miały dwa lata, aby porozumieć się co do „umowy określającej warunki wystąpienia, uwzględniając ramy przyszłych stosunków z Unią”.
Do rozmów z Londynem Rada Europejska wyznaczy negocjatora lub szefa zespołu negocjatorów; rząd brytyjski będzie musiał desygnować kogoś ze swojej strony. Będą mieli przed sobą nie lada zadanie: trzeba będzie opracować zasady opuszczenia przez Brytyjczyków każdego unijnego przedsięwzięcia, każdej agencji, a także ułożenia wzajemnych stosunków na przyszłość. Jeśli negocjatorom nie wystarczą dwa lata, Rada może jednogłośnie przedłużyć ich mandat. Przy czym proces może się ciągnąć, bowiem prawo nie przewiduje, ile takie przedłużenie może trwać oraz ile razy można go udzielać.
Haczyk tkwi w tym, że cała procedura rusza dopiero po tym, jak państwo członkowskie zgłosi zamiar opuszczenia Unii. Bez tego elementu wszystko jest w zawieszeniu; artykuł 50 nie określa bowiem okoliczności, w jakich państwa członkowskie mają zgłaszać zamiar wystąpienia z UE. Londyn może chcieć wykorzystać to do ułożenia się z Brukselą, tak aby rozpocząć negocjacje dopiero w momencie, gdy będzie obopólna zgoda co do ich efektu. Dodatkową zachętą dla takiego scenariusza jest fakt, że do wyjścia dochodzi automatycznie w dwa lata po zgłoszeniu takiego zamiaru – bez względu na wynik negocjacji. Choć David Cameron obiecał, że przywoła artykuł 50 natychmiast po referendalnej wygranej obozu „Leave”, może to jednak nie być najlepsza strategia.
Ewentualna umowa o wystąpieniu musi zyskać zgodę po obydwu stronach kanału La Manche. Po stronie kontynentalnej umowę muszą zaakceptować Rada Europejska większością kwalifikowaną (72 proc. krajów zamieszkanych przez 65 proc. populacji) oraz Parlament Europejski. Po stronie brytyjskiej będzie to oczywiście Izba Gmin. Przy czym warto zwrócić uwagę, że rozwiązanie prawnego węzła gordyjskiego, jakim jest członkostwo w UE, może wymagać więcej niż jednej umowy. Na pewno Unię czekają zmiany traktatów – chodzi głównie o kosmetykę, jak usunięcie nazwy „Zjednoczone Królestwo” z ich treści – trudno jednak przewidzieć, jakie to może obudzić demony. Będą one wymagały zgody parlamentów narodowych, podobnie zresztą jak umowa z Wielką Brytanią o wolnym handlu, w razie gdyby miała być negocjowana osobno.
Niektórzy zwolennicy opuszczenia UE sugerują, aby w ogóle nie zwracać uwagi na unijne przepisy i np. uchwalić prawo anulujące ustawę European Communities Act z 1972 r., która daje na terenie Wielkiej Brytanii moc wszystkim unijnym przepisom. Takie jednostronne działanie byłoby z pewnością źle widziane. Historia podpowiada jedynie, że negocjacje nad wyjściem z Unii trwają. W przypadku Grenlandii, organizmu o znacznie mniejszej wadze niż Wielka Brytania, zajęło to trzy lata.

Pobierz raport Forsal.pl: Brexit vs Twoja firma. Stracisz czy zyskasz >>>