Rzadko się o nich mówi, a jeśli już, to najczęściej pogardliwie. Paprotki, donice, śpiochy. Od lat są marginalizowani, wyśmiewani, wycinani z postępowań. Ławnicy obawiają się, że zostaną całkowicie wyeliminowani.
Ławnicy na skali od 0 do 10 mają pozycję zaledwie trójkową. Z dużym minusem. I to mimo że czynnik społeczny, zwany także ławnikiem albo sędzią niezawodowym, jest wpisany do konstytucji. Jednak, jak twierdzą, ów artykuł 182 jest nagminnie łamany. Albo, mówiąc łagodniej, pomijany, lekceważony w praktyce. Bez realnych możliwości egzekwowania. Ot, są, ale najlepiej by było, gdyby zniknęli. A jeśli już muszą być, to niech siedzą cicho i nie przeszkadzają profesjonalistom. Sędziom zawodowym czynnik społeczny zwykle przeszkadza, obywatele nie mają większego pojęcia o jego roli. Jest, bo jest. Taki listek figowy opadający z nieco zwyrodniałego drzewa. Z wielką stratą dla wymiaru – i poczucia – sprawiedliwości. Dla demokracji. Dla dobra wspólnego. Powinniśmy więc podeprzeć gałązkę, na której jeszcze rośnie. Podlać to drzewo. A przede wszystkim zastanowić się, co zrobić, aby nie uschło.
Błogosławieni pokornego serca
Kiedy zadzwonił do mnie Łukasz Kotynia, czterdziestoparoletni przedsiębiorca (branża ubezpieczeń, mieszkaniec wsi, wykształcenie średnie, ławnik drugiej kadencji w Sądzie Okręgowym w Piotrkowie Trybunalskim), żeby podzielić się spostrzeżeniami na temat roli ławnika w naszym wymiarze sprawiedliwości, byłam zaskoczona. Głównie tym, że „paprotce” o coś chodzi, że się dobija, chce walczyć, zamiast przysypiać na sali sądowej, bo także moje doświadczenia kazały mi myśleć o tej grupie w ten właśnie sposób. – Nie mogę się pogodzić z tym, że nasz udział w procesach jest pomniejszany, że sądowa praktyka preferuje osoby bierne i uległe, niemające swojego zdania – przekonywał.
Jego opowieść w wielkim skrócie: w 2011 r. po raz pierwszy w historii osoby prowadzące działalność gospodarczą zostały dopuszczone prawnie, aby pełnić zaszczytną funkcję ławnika. Postanowił spróbować. Z ciekawości świata, społecznikowskiej pasji. Ale także, aby się przekonać, jak faktycznie działa wymiar sprawiedliwości. A ten nie ma dobrych notowań w społeczeństwie (z badania CBOS z marca 2015 r. wynika, że dobrze pracę sądów ocenia 25 proc. respondentów, źle – 52 proc.). – Byłem przekonany, że się pozytywnie rozczaruję, bo naszą narodową cechą jest pesymizm – wspomina. Rozczarował się tak zwyczajnie. – Okazało się, że jest źle. A konkretnie: parszywie – kwituje.
Konstytucyjny zapis o udziale obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości nie jest zbyt rozbudowany. Określa go ustawa. A ustawy się zmieniają. Jeśli na progu transformacji, w latach 90., było w naszej prawnej rzeczywistości 54 tys. ławników, to dziś jest ich zaledwie 14,4 tys. Każda rządowa ekipa cięła ich, jak mogła, z tym, że największe zasługi na tym polu ma obecny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Kiedy był po raz pierwszy szefem resortu za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości, na zieloną trawkę wysłał 30 tys. sędziów społecznych. Wcześniej SLD także przyłożyło rękę do tego. Tak samo później Platforma Obywatelska. To za jej czasów, w 2015 r., wyłączono ławników z orzekania w większości spraw rodzinnych w sądach rejonowych, pozostawiając ich tylko przy rozwodach. Dziś w sprawach cywilnych dwaj ławnicy pod przewodnictwem zawodowego sędziego rozpoznają sprawy z zakresu prawa pracy oraz część spraw wynikających ze stosunków rodzinnych. Czytaj: rozwody.
W karnych toczących się przed sądami okręgowymi orzeka dwóch ławników i sędzia zawodowy. W sprawach o przestępstwa zagrożonych dożywociem – dwóch sędziów i trzech ławników. Co ważne – czynnik społeczny dopuszczany jest do orzekania tylko w I instancji. Jeśli do wyroków są pretensje, rozstrzygają je zawodowcy. Ale nie obrażajmy się na rzeczywistość. Bo nawet w tych pierwszoinstancyjnych sprawach ławnik – jeśli brać pod uwagę teorię, czyli przepisy prawa – jest bardzo ważną personą. Ma takie same uprawnienia jak sędzia: jest niezawisły, podlega tylko konstytucji i ustawom, a jego głos w naradzie i głosowaniu nad wyrokiem ma taką samą wagę jak głos sędziego zawodowego. Czyli jeśli sprawę karną rozstrzyga skład mieszany – sędzia zawodowy i dwóch ławników – ci ostatni, jeśli się nie zgadzają z jego zdaniem, mogą go przegłosować. I wbrew jego ocenie uniewinnić oskarżonego. Albo skazać. W sprawach cywilnych zmienić orzeczenie podług swojej woli. Tyle, że taki sędzia społeczny nie może przewodniczyć rozprawie.
Łukasz Kotynia swoją karierę ławnika zaczął w wydziale cywilnym. Separacje i rozwody. To nie hetka-pętelka, ale orzekanie w istotnych, życiowych kwestiach. – Jeśli rozstają się młodzi ludzie, którzy nie mają dzieci, nie dorobili się majątku, orzekanie jest w miarę proste. Ale jeśli są to osoby dojrzałe, z ponadtrzydziestoletnim stażem małżeńskim, sprawy się komplikują – opowiada Kotynia. Jego opinię potwierdzają inni ławnicy. Anna Dawidowicz, sędzia społeczna z Warszawy od 24 lat, z wykształcenia prawnik. Zaczynała także od rozwodów w wydziale cywilnym. Ale przeniosła się do karnego, gdyż ją zbyt wiele to kosztowało. – Nie mogłam patrzeć na młodych ludzi całujących się na ulicy, bo w tyle głowy miałam obraz, jak może się to skończyć – przyznaje.
W przypadku kariery ławniczej Łukasza Kotyni decydująca okazała się sprawa z marca 2014 r. Niby typówka: dojrzali ludzie, on głównie zarabiał, mieli dom, jakieś oszczędności, ale w związku tak bardzo zgrzytało, że postanowili się rozejść. Podczas procesu zbulwersowało go to, że sędzia miała z góry ustalone zdanie. Mimo dowodów, a nawet wbrew nim, postanowiła całą winą za rozpad związku obarczyć mężczyznę, co się równało ogromnym dolegliwościom finansowym. – On studiował zaocznie, a więc zaniedbywał rodzinę. Ona także studiowała, a to już było plusem, bo niby taka rozwojowa – opowiada ławnik. On zarabiał, więc poświęcał za mało czasu związkowi. Miał zdradzać żonę, choć dowody w postaci zdjęć wykonanych przez prywatnego detektywa wskazywały, że i ona miała przyjaciela. – Podczas narady powiedziałem, że się nie zgadzam z takim orzeczeniem, że mam zdanie odrębne. Wprawdzie go nie napisałem, bo byłem zbyt cienki, nie miałem kompetencji, ale wyraziłem swój sprzeciw. Od tej pory przestałem być wyznaczany do spraw – mówi z żalem Kotynia. Przesyła mi zestawienia – ławnicy w jego sądzie i sprawy, w których orzekają – uzyskane w trybie dostępu do informacji publicznej. Rekordzistka ma ich ponad 270 rocznie, on tylko kilka. Przy czym od tej sprawy, w której się wychylił, miał ponadroczną przerwę w orzekaniu. Kotynia nie ma wątpliwości: to kara. Ławnik ma być cicho, nie przeszkadzać, zgadzać się ze wszystkim, co zaproponuje sędzia. – A zgodnie z rozporządzeniem ministra sprawiedliwości ławnicy powinni być po równo wzywani do orzekania – bulwersuje się.
Można by orzec, że Kotynia jest frustratem, jakich nie brak w każdym środowisku. Gdyby nie fakt, że jego diagnozę potwierdzają inni. Także naukowcy. Także osoby ze środowisk pozarządowych, którym na sercu leży sprawiedliwość w wymiarze sprawiedliwości. Doktor Adriana Bartnik, adiunkt na Wydziale Nauk Społecznych i Administracji Politechniki Warszawskiej, prawniczka w kancelarii adwokata Adama Baworowskiego, na temat ławników pisała pracę doktorską. Robiła badania tej grupy wolontariackiej (teraz się z tego habilituje) i jest uważana za najlepszego eksperta w tej dziedzinie w kraju, nie ma wątpliwości: czynnik społeczny w polskich sądach jest niedoceniany.
– To nie jest ani tak jak w „Prawie Agaty”, ani jak w amerykańskich serialach – komentuje dr Bartnik. Jej zdaniem, tak samo jak niedoceniamy pracy salowej, opiekunek w domach pomocy społecznej, tak nie jesteśmy w stanie docenić roli ławników w sądach. Choćby z tego powodu, że nie znamy zazwyczaj specyfiki, kulis funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości – ocenia. Opowiada, że już na szkoleniach przyszli ławnicy słyszą, że nie powinni na sali sądowej zadawać pytań, bo to godzi w powagę sądu. Faktycznie, czasem nie tylko godzi, ale i ją morduje. Przytoczę anegdotę powtarzaną w apelacji warszawskiej: Był sobie ławnik, starszy już pan, który przez całe lata orzekał w sprawach cywilnych (przypominam: rozwody i separacje). Miał dogadane z sędziami, że może podczas rozprawy zadać tylko jedno pytanie. A brzmiało ono: A kiedy ustało pożycie? I tak się to toczyło, w sądzie byli z niego zadowoleni. Ale po iluś tam kadencjach ławnikowi znudziła się monotonia, więc przeniósł się do wydziału karnego, żeby coś odmienić. I w karnym trwa sprawa o rozbój, ławnik siedzi, nieco przysypia. Ale kiedy sędzia przewodniczący pod koniec zagaja, czy są jakieś pytania, ławnik się ożywia i podnosi rękę. – Proszę powiedzieć – patrzy w oczy obwinionego – kiedy ustało pożycie?
Bo po jakiego diabła taka paprotka
Zabawne? Bardzo. W dodatku potwierdzające stereotypy o wazonach, śpiochach tudzież donicach z paprotkami. Tylko czy profesjonalni uczestnicy spektakli na scenie, której patronką jest Temida, mogą się uderzyć w pierś i przysiąc, że wszystkie pytania zadawane podczas procesów przez zawodowców są mądre i zasadne? Niekoniecznie? Ano właśnie. Jednak jakoś nikt nie kwestionuje tego, że w procesie uczestniczą nie zawsze kompetentni, przygotowani do pracy sędziowie, prokuratorzy oraz adwokaci. Natomiast udział ławników jest od dawna u nas podważany. Bo niby po co oni tam są?
Teraz będzie trochę teorii. Jak podnosi dr Adriana Bartnik, udział czynnika społecznego w wymiarze sprawiedliwości w sądownictwie współczesnym swoją ideą sięga XVIII stulecia. W historii przybrał on formę trzech wariantów:
sądu wyłącznie społecznego – jak np. sąd pokoju w Anglii, gdzie nieprawnicy decydują o winie i karze w sprawach mniejszej wagi (ale mają w tym do pomocy prawników, którzy pilnują, aby rozstrzygnięcia zapadały zgodnie z przepisami);
sądu ławniczego – występujące obecnie w Polsce;
sądu przysięgłych – funkcjonującego w systemie common law, nam kojarzącego się głównie z ławą przysięgłych w amerykańskich filmach i serialach.
U nas, choć ławnik nie ma aż tak wielkiego znaczenia jak w Stanach, to jego rola – teoretycznie – jest duża. Powinien wnosić na salę sądową coś więcej niż suche przepisy. Jak tłumaczy dr Jarosław Ruszewski, radca prawny, ale także badacz sądowych kulis, współautor książki „Ławnicy – społeczni sędziowie w teorii i praktyce”, ów człowiek znikąd, często absolutny prawniczy laik, powinien być głosem zdrowego rozsądku. Wnosić weń wątek ludzki, społeczny. Inna ważna funkcja polega na tym, że ktoś z zewnątrz, z dystansu, patrzy zawodowemu sędziemu na ręce. Może nie tyle sprawdza, czy ten nie łamie prawa, nie bierze łapówek, ale wytrąca go z rutyny. Zadając nawet te dziwne pytania, sprawia, że sędzia musi się bardziej zastanowić nad tym, co proceduje, co robi, co mówi.
Prawo kontra kasa
Dlaczego ktoś chce być ławnikiem? Deptanym przez sędziów, wyśmiewanym w mediach? Czyżby ludzie zwani czynnikiem społecznym byli masochistami? Kotynia ma wytłumaczenie: chciał nabrać doświadczenia. Anna Dawidowicz skończyła prawo, ale życie tak się potoczyło, że nie zrobiła aplikacji, która pozwalałaby jej sądzić zawodowo. – Zawsze mnie ciągnęło do wymiaru sprawiedliwości. Swoje ławnikowanie postrzegam jako realizację marzeń. Przygodę, możliwość poznania innych światów tudzież służbę społeczeństwu – deklaruje. Dla Małgorzaty Polak, przewodniczącej warszawskiej rady ławniczej, bycie społecznym sędzią jest służbą. Ale także wyzwaniem. Jak podkreśla, nigdy nie miała problemów z miejscem w prawniczym stadzie. Nie boi się czynnie uczestniczyć w procesach, pyta i oczekuje odpowiedzi, dyskutuje z sędziami. Uważa, że to kwestia kompetencji oraz kręgosłupa, żeby ławnik spełniał swoją rolę. Nie jest osobą konfliktową, zamiast wytaczać armaty, woli się dogadać. Choć w jej dwunastoletniej praktyce zdarzyło się raz napisać zdanie odrębne. W sprawie Grudnia 1970 i winy Stanisława Kociołka. Sędzia chciał uniewinnienia, ona przeciwnie. Za uzasadnienie swojej niezgody została uhonorowana nagrodą specjalną w konkurcie DGP „Złote Paragrafy". A Sąd Najwyższy, wydając orzeczenie, nakazał niższej instancji, która miała ponownie rozpatrzyć tę sprawę, pójść tropem jej dedukcji.
– To było wielkie wyróżnienie – ocenia dziś Polak. Jest z niego dumna. Niestety, takie postawy – jak się wydaje – to w ławniczej codzienności rzadkość. To, co uderzyło mnie w rozmowach z prawniczymi wolontariuszami, to rozejście się ideałów z rzeczywistością. Zwłaszcza w sądach oddalonych o dziesiątki albo setki kilometrów od stołecznej alei Solidarności, gdzie ma swoją siedzibę warszawski sąd okręgowy. Bo w mniejszych ośrodkach liczą się układy. I, a jakże, kasa.
Niewielka. Albo całkiem spora. Ocena zależy od miejsca siedzenia. Dniówka za ławnikowanie wynosi 71 złotych polskich. Brzmi atrakcyjnie? To zależy. Małgorzata Polak wyliczyła, że osoba, która jest czynna zawodowo, ma dochód wynoszący 4 tys. zł miesięcznie, a uczestniczy w posiedzeniach sądu zaledwie raz w miesiącu, w ciągu czterech lat swojej kadencji dokłada do interesu 3,9 tys. zł. Tyle traci, nie pracując zawodowo. Pod warunkiem, że ma wyrozumiałego szefa, który godzi się na jej nieobecności. Mało tego: wprawdzie ławnik, który dojeżdża do sądu z innej miejscowości, może liczyć na jakiś tam zwrot kosztów, to ten, który ma zameldowanie w miejscowości będącej siedzibą sądu, już nie. Choć ma dalej i dłużej niż jego kolega z mniejszego ośrodka. Z tego więc choćby powodu, co podnosi dr Jarosław Ruszewski, zwłaszcza w dużych miejscowościach dobór na stanowiska ławnicze jest negatywny. Większość sędziów społecznych to osoby starsze, renciści i emeryci, ale też bezrobotni. Po prostu: zaradnym, wykształconym, aktywnym zawodowo – jeśli nie są idealistami – to się nie opłaca. Niemniej jeśli już się tacy zdarzą, są zwykle na tyle niezależni, że nie boją się tupnąć nogą, jeśli coś im się nie podoba. Gorzej jeszcze jest w mniejszych, biedniejszych ośrodkach. Tam owe 70 zł za dniówkę ma całkiem inną wagę. Jest łupem, o który warto powalczyć. I tak się dzieje, na różne sposoby. Moi rozmówcy opowiadają o strategiach mających zapewnić zaprzysiężonym ławnikom dostęp do spraw.
– Teoretycznie za równy przydział do orzekania, o czym mówi rozporządzenie ministra sprawiedliwości, odpowiada prezes sądu. W praktyce ławników do spraw przydzielają panie z sekretariatu – wyjaśnia Łukasz Kotynia. Więc dobrze jest się im podlizać, przynieść kawę i czekoladki.
Małgorzata Polak dodaje, że takie praktyki mają miejsce wszędzie. Bo też wszędzie znajdą się osoby na tyle zdesperowane, że nie zawahają się sięgnąć do argumentów najcięższego kalibru. Na przykład szantażu emocjonalnego: kochanieńka, weź mnie, bo potrzebuję na życie. Albo na leki. Lub: przecież chodziliśmy razem do szkoły.
Skutek? Wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych. Taki stan rzeczy potwierdziły badania, które robiła dr Bartnik. – W swoich wędrówkach po polskich sądach nieraz spotykałam ławników, którzy przez jedną, a nawet więcej kadencji, nie byli ani razu powoływani do orzekania – przyznaje.
I jeszcze trochę o pieniądzach. Ale także o szkoleniu
Jerzy Ząbkiewicz, lat 69, magister ekonomii, inżynier z zakresu górnictwa, doktor w dziedzinie rolnictwa, przewodniczący Stowarzyszenia „Samorządna Suwalszczyzna” i wiceprzewodniczący rady ławniczej przy Sądzie Okręgowym w Suwałkach, niecałe dwa lata temu założył wraz z kolegami stowarzyszenie Krajowa Rada Sędziów Społecznych. Podobnie jak Kotynia jest przedsiębiorcą, właścicielem firmy poligraficznej, z niej żyje. Nie potrzebuje ławnikowskich diet, żeby mieć za co kupić chleb i coś do niego. Jest społecznikiem, jak opowiada, zaraził się tym bakcylem podczas jedenastoletniego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Udzielał się tam w organizacjach polonijnych, zbierał pieniądze na komitet wyborczy Tadeusza Mazowieckiego. Potem wrócił do kraju i zarabiał pieniądze na rodzinę. Kiedy doszedł do momentu, że mógł się już nieco wyłączyć, odsapnąć, wkręcił się w ławnikowanie. – Kiedy się rozejrzałam, uderzyło mnie, że ludzie, którzy mają decydować o losie innych, nie mają swojego przedstawicielstwa, organizacji, która dbałaby o ich interesy i dobre imię – wspomina. Jemu nie zależy na zarabianiu przy cycku Temidy, może sobie pozwolić na niezależność. Na to, żeby jego postawę komentowano w stylu „Znów coś wymyślił, ten czupurny Ząbkiewicz”.
– Mam w sobie luz i dużo czasu. W dodatku nie zgubiłem po drodze ideałów – opowiada. To wszystko sprawia, że chce mu się do każdej sprawy, w której uczestniczy, przygotowywać. Czytać akta, choć czasem liczą kilkanaście tomów. Choć ławnikom za taką sumienność nie płacą ani, zgodnie z odpowiedzią, jaką uzyskał z resortu sprawiedliwości dwa lata temu, nikt od nich tego nie oczekuje. Ale jak można wejść na salę sądową, uczestniczyć w postępowaniu, będąc do tego nieprzygotowanym? Ano można. Znów, zgodnie z literą prawa, sędziowie społeczni powinni uczestniczyć w szkoleniach organizowanych dla nich w sądach, gdzie orzekają. I w niektórych, np. stołecznym SO, tak się dzieje. Ale jest więcej miejsc, gdzie na takie szykany nie ma czasu ani pieniędzy. – To skandal – zgadza się Małgorzata Polak. Nie może być tak, że człowiek z ulicy, bez żadnego przygotowania, podpisuje się pod wyrokiem, który skazuje drugiego człowieka na wieloletnie więzienie. Jej się udało w 2012 r. zdobyć pieniądze na wydanie w 30 tys. egzemplarzy poradnika dla sędziów społecznych. Każdy ławnik w kraju go dostał. Miała pomysł i autora na wersję lepszą, rozszerzoną, ale zabrakło na to pieniędzy.
A potem są kpiny, że ławnicy niedouczeni. Niedouczeni, bo nie ma woli ani środków, aby podnosić ich kompetencje. Prościej opowiadać sobie dykteryjki o ich kuriozalnych zachowaniach. Jedną z nich przytacza dr Bartnik: rozprawa, trwa przesłuchanie świadka, kiedy ten kończy, sędzia rzuca sakramentalne: „Czy są jakieś pytania do świadka”. Ja mam jedno, ławnik podnosi rękę. Proszę pytać, zezwala przewodniczący składu. A ten: Czym pan przyjechał? Sędzia zdenerwowany: – Nie rozumiem, proszę wyjaśnić. Ławnik: – A bo świadek jest z mojej miejscowości i mógłby mnie podrzucić do domu.
Trzeba obudzić śpiochów
To prawda, że zdarza się, iż ławnicy śpią podczas rozpraw. Totalnie znudzeni, np. wielogodzinnym odczytywaniem akt. Sędziowie mają swoje systemy mające na celu ich rozbudzenie. Doktor Adriana Bartnik podczas wywiadów z przewodniczącymi składów zebrała te sposoby do kupy. Generalnie rzecz biorąc, sędziowie kobiety częściej szturchają ich, ciągną za rękaw. Mężczyźni chrząkają. Wszystko dyskretnie, żeby nie naruszyć powagi i godności sądu. Ale to nie jest tak, że tylko czynnik społeczny ucina sobie drzemkę podczas przewodu. Komara przycinają także adwokaci, pochrapują prokuratorzy.
I znów: nikt nie mówi, że mecenasów czy prokuratorów należy się pozbyć. A ławników wielu chce wycinać. Tylko jeśli faktycznie tak by się stało, kto by patrzył zawodowym sędziom na ręce? Kto wprowadzałby ludzkie poczucie sprawiedliwości w labirynt paragrafów?
Dziś należałoby się zastanowić, jak zreformować nasz dysfunkcjonalny system. Może zacząć od sposobu wyboru ławników? Może wybory powszechne w okręgach byłyby lepsze niż te samorządowe nominacje? Dobrze też byłoby się zastanowić nad zastosowaniem pewnego sita selekcyjnego. Anna Dawidowicz byłaby za wprowadzeniem testów, które eliminowałyby z tego grona osoby z brakami intelektualnymi tudzież psychopatów. Dobrze by było też się zastanowić nad sposobem gratyfikacji ławników – czy płacić więcej, aby zachęcić elitę do udziału w wymiarze sprawiedliwości, czy może nie płacić wcale, tak aby decydowali się tylko bardzo zmotywowani idealiści? Można też rozważyć zmianę systemu: ławnikiem mógłby być tylko specjalista w danej dziedzinie, delegowany do spraw, o których ma pojęcie, gdzie mógłby faktycznie służyć merytorycznym wsparciem zawodowemu sędziemu?
Opcji jest wiele, warto je analizować i wybrać najlepszą. Zwłaszcza że w najbliższym czasie, jeśli chodzi o czynnik społeczny, raczej nic nie będzie się działo. Przyznaje to wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak. Pytam go, w jaki sposób zmiany w prawie o ustroju sądów powszechnych wpłyną na środowisko ławnicze. – Sposób funkcjonowania ławników w naszym wymiarze sprawiedliwości to pozostałość po PRL-u, system, który przez ostatnie ćwierć wieku był okrajany, ale z którym nikt do tej pory nie odważył się zmierzyć – odpowiada. I przyznaje, że należy go zreformować. Wprawdzie nie jest to najbardziej palący problem, zmiany nie są na razie procedowane, ale jeśli nie jutro, to pojutrze musi to nastąpić. – Resort sprawiedliwości jest jak najbardziej za utrzymaniem czynnika społecznego, to wymóg konstytucyjny, ale też rozwiązanie, które z powodzeniem funkcjonuje we wszystkich cywilizowanych krajach – przekonuje. Jego zdaniem konieczne będzie rozszerzenie mieszanych, sędziowsko-ławniczych składów na sprawy rodzinne, skąd ławnicy zostali niedawno wycięci. Sprawą do rozważenia jest wprowadzenie ich, za zgodą stron, do spraw gospodarczych na wzór francuski. – Ministerstwo Sprawiedliwości czeka na konkretne propozycje środowiska ławniczego i naukowego – przekonuje.
Jak mówi Mądra Księga – po owocach poznamy, czy jest w tych swoich zapewnieniach szczery, czy tylko stara się poprawić PR swojemu szefowi i resortowi. Jedno jest pewne: coś z tym naszym czynnikiem społecznym trzeba systemowo zrobić. Bo choć coraz więcej wśród ławników osób kompetentnych i zatroskanych o wspólne dobro, system nie funkcjonuje, jak powinien. Bycie sędzią niezawodowym to nadal bardziej obciach niż powód do dumy. Małgorzata Polak opowiada ze wzburzeniem o tekście, jaki się ukazał kilka lat temu w jednym z poważnych tygodników, gdzie w podtytule stało, że ławnicy to ludzie, którzy podczas rozpraw „kręcą kulki z nosa”. A nie można bezkarnie dłubać w nosie sprawiedliwości. Bo wszyscy za to płacą.