Parafrazując słowa fundatora amerykańskiej państwowości Jamesa Madisona, można powiedzieć, że gdyby ludzie byli aniołami, nie potrzebowaliby żadnych instytucji. Jak wiemy, ludzie aniołami nie są, stąd rozbudowane instytucje, które mają zabezpieczyć przed wszelkiego rodzaju wynaturzeniami i patologiami władzy.



M adison ostrzegał też, że niebezpiecznym despotą może być nie tylko jednostka, lecz również grupa; nie tylko rząd, lecz również parlament. O sądach wówczas nikt na poważnie nie myślał, bo sędziowie – stosownie do wskazań Monteskiusza – byli jedynie „ustami ustawy”.
Później jednak, zwłaszcza kiedy powstało sądownictwo konstytucyjne, sądy stały się władzą aktywną w takim samym stopniu jak legislatywa i egzekutywa. Postulat balansu między władzami należy więc dzisiaj rozumieć znacznie szerzej i włączyć doń sądy, które kiedyś były władzą – by odwołać się znowu do Monteskiusza – „poniekąd żadną”.
Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że sądy są władzą w pełnym tego słowa znaczeniu, a niektórzy wskazują nawet, że za sprawą sądownictwa konstytucyjnego stały się de facto pierwszą władzą. Amerykański konstytucjonalista Mark Tushnet mówi wręcz, że mamy dziś do czynienia z „silnymi sądami i słabymi prawami”. Sądy konstytucyjne bowiem – powoli, acz konsekwentnie – wykuwały swoją pozycję, wchodząc w buty jak najbardziej politycznej i aktywnej władzy; zaś same prawa, które miały chronić, służyły im jedynie do legitymowania „apetytu na władzę”.
Spór o Trybunał Konstytucyjny, którego jesteśmy świadkami, dowodzi – niestety – prawdziwości tej tezy. Z jednej strony mamy aktywizm trybunału, który dzieje się przecież w sferze praktyki i nie jest nigdzie zapisany. Z drugiej zaś strony – przekraczającą od początku ramy delegacji konstytucyjnej – ustawową regulację działania TK. Efekt prędzej czy później musiał się pojawić. Jest nim fundamentalny spór o charakter ustrojowy samego Trybunału. Delegacja konstytucyjna do uregulowania ustawowego odnosi się jedynie do organizacji i trybu postępowania przed TK. tymczasem ustawa o Trybunale Konstytucyjnym reguluje wszystko: włącznie z kwestiami, które powinny być umocowane albo w samej konstytucji (co nota bene dowodzi braków również w konstytucyjnym umocowaniu TK) albo w regulaminie Sejmu. Skoro z mocy konstytucji to Sejm wybiera sędziów TK, to w jego regulaminie powinny znaleźć się szczegółowe regulacje odnoszące się do trybu tego wyboru.
Z drugiej strony w ustawie nie ma podstaw dla wielu działań trybunału, które ten uzyskał via facti. Wskazać tu można orzeczenia interpretacyjne, będące w sumie ekwiwalentem powszechnie obowiązującej wykładni ustaw, która trybunałowi została odebrana przez konstytucję z 1997 roku, a która co i rusz wywołuje konflikty na linii TK – Sąd Najwyższy. Inną praktyką orzeczniczą są tzw. wyroki zakresowe, czyli takie, które stwierdzają w części zgodność badanej normy z konstytucją, a w części jej niezgodność. Ich pojawienie się dowodzi najlepiej polityczności TK, bo były formą postępowania w myśl zasady „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Można sądzić, że gdyby tej praktyki nie było, nie byłoby też dzisiejszego sporu o TK. Trybunał już 9 grudnia 2015 roku wobec art. 137a ustawy o TK (chodzi o przepis dotyczący wyboru sędziów TK dodany ustawą nowelizującą – Dz.U. z 2015 r. poz. 1928) musiałby jednoznacznie bowiem orzec, czy jest on zgodny czy niezgodny z Konstytucją RP (sygn. akt K 35/15). A tak powstała lawina, którą trudną zatrzymać.
Dotyczy to również orzeczenia z 9 marca 2016 r. Tutaj spór jest w gruncie rzeczy kompetencyjny. Rację ma bowiem TK, mówiąc, że jego orzeczenia są ostateczne i powszechnie obowiązujące (co wynika z samej konstytucji). Niemniej rację ma również w jakiejś mierze rząd, kiedy podnosi wątpliwości co do zasadności formalnych procedur podjęcia orzeczenia marcowego (wszak zasada legalizmu, tj. działań na podstawie prawa, dotyczy wszystkich, również trybunału). Sęk w tym, że nie ma w Polsce instytucji, która byłaby władna ocenić poprawność proceduralną orzekania przez TK. W ten sposób na mocy konstytucji wytworzony został de iure swoisty stan domniemania prawidłowości orzeczeń TK, bez względu na okoliczności ich podjęcia (a skoro nie ma weryfikacji tej prawidłowości, domniemanie przekształca się w pewność, a nawet dogmat prawidłowości proceduralnej orzeczenia TK). W konsekwencji mamy nieprzewidziany w konstytucji swoisty spór kompetencyjny, którego nikt nie może rozstrzygnąć.
Powierzając w roku 1997 Trybunałowi Konstytucyjnemu kompetencję rozstrzygania sporów kompetencyjnych, nikomu do głowy nie przyszło, że uczestnikiem takiego sporu może stać się sam TK. Być może – poszukując optymalnych rozwiązań na przyszłość – należałoby pomyśleć, wzorem II RP, o powołaniu do życia Trybunału Kompetencyjnego, tj. organu, który na zasadzie wyłączności rozstrzygałby wszelkie spory kompetencyjne, a zarazem sam nie miałby żadnych innych kompetencji. Wykluczałoby to obecną sytuację, w której organ mający kognicję rozstrzygania sporów kompetencyjnych sam w taki spór wchodzi.
Na mocy konstytucji wytworzony został de iure swoisty stan domniemania prawidłowości orzeczeń TK, bez względu na okoliczności ich podjęcia