Piłsudczycy zmienili ustrój polityczny Polski wbrew sprzeciwowi opozycji. I to nie przemocą, lecz dzięki prawnikowi, który potrafił zrelatywizować absolutnie wszystko.
Jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu uda się rozwodnić awanturę wokół Trybunału Konstytucyjnego i utrzymać go w stanie paraliżu dłuższy czas, otworzy to mu możliwość rzeczywistego przeobrażania ustrojowego kraju. Acz za nami dopiero pierwszy krok, zaś kolejne muszą przynieść zmianę konstytucji.
I to nie tylko po to, żeby trybunał „zresetować”, lecz również po to, by zalegalizować wprowadzane dziś naprędce zmiany. To będzie wymagało albo przyśpieszonych wyborów i zdobycia konstytucyjnej większości, albo zmiany ustawy zasadniczej, tejże większości w parlamencie nie posiadając. Co bywa możliwe, lecz wymaga karkołomnych zabaw z obowiązującym prawem – po to, by je jak najmocniej zrelatywizować. Dobrym przedsmakiem jest odmówienie przez premier Beatę Szydło opublikowania wyroku TK na podstawie interpretacji, że został wydany bezprawnie, ponieważ stało się to wbrew obowiązującej ustawie. Notabene uznanej przez trybunał za sprzeczną z konstytucją.
Co cały spór zamienia w abstrakcyjną dyskusję typu „co było pierwsze: jajko czy kura?”. Dzięki temu partia rządząca zyskuje na czasie i ma swobodę działania. Choć na dłuższą metę tworzenie podobnie topornych paradoksów to zbyt mało. Rządzący, jeśli chcą mieć jeszcze więcej władzy, muszą znaleźć genialnego prawnika, umiejącego zinterpretować każdy przepis tak, żeby sprawiedliwość pozostała sprawiedliwością, lecz prawo stało zawsze po ich stronie.
Elastyczny nihilista
„I mogą krytykować mnie ludzie tak, jak im się żywnie podoba, ja zaś nie przestanę twierdzić, że zrobiłem jedyny w swoim rodzaju fakt historyczny, żem zrobił coś podobnego do zamachu stanu i potrafił go natychmiast zalegalizować i żem uczynił coś w rodzaj rewolucji, bez żadnych rewolucyjnych konsekwencji” – oświadczył Józef Piłsudski w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” 25 maja 1926 r. Jednak wbrew temu, co twierdził marszałek, Polska znajdowała się wówczas dopiero na początku rzeczywistej rewolucji.
Wprawdzie Piłsudski miał możność ogłoszenia się dyktatorem, lecz wówczas musiałby się liczyć z oporem dużej części społeczeństwa. Przecież w wyborach połowa Polaków głosowała na partie prawicowe, nieukrywające niechęci, a nawet nienawiści do Komendanta. Zbytnie przykręcenie śruby groziło wojną domową i upadkiem państwa. Zaś Ziuk nie po to całe dorosłe życie walczył o niepodległość, żeby nią potem szafować. Dlatego zaraz po zamachu majowym nie rozwiązał Sejmu, lecz pozwolił mu pracować niemal tak, jakby nic się nie wydarzyło.
Ale już 2 sierpnia 1926 r. uchwalono nowelę konstytucyjną dającą szerokie uprawnienia wybranemu na prezydenta Ignacemu Mościckiemu. Mógł on podczas przerw w obradach parlamentu wydawać dekrety z mocą ustawy oraz rozwiązać Sejm na wniosek rządu. Pomysły tych reform wykoncypował mało wówczas jeszcze znany warszawski adwokat Stanisław Car. „Był to umysł elastyczny, szeroki, bystry, był to miłośnik języka polskiego, jego prawnicza polszczyzna była tradycyjna i piękna” – tak charakteryzował go w „Historii Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939” Stanisław Cat-Mackiewicz. „Ale Car był nihilistą, dekadentem, schyłkowcem prawnym” – dodawał.
Choć jak na nihilistę wykazywał nadspodziewanie wiele cech romantyka. Kiedy 20 lat wcześniej, w 1916 r. poznał Józefa Piłsudskiego, natychmiast uległ czarowi osobowości Komendanta. Mimo że prowadził świetnie prosperującą kancelarię adwokacką, postanowił zaangażować się w działania na rzecz polskiej niepodległości. Najpierw jako urzędnik w Departamencie Sprawiedliwości Tymczasowej Rady Stanu, a potem jako szef Kancelarii Cywilnej Naczelnika Państwa. Ciepłą posadkę rzucił po wybuchu wojny z bolszewicką Rosją i zgłosił się na ochotnika do 7 Pułku Ułanów. Za udział w obronie Zamościa przed Armią Konną Budionnego dostał Krzyż Walecznych.
Po bitwie warszawski Piłsudski rozkazał ulubionemu prawnikowi wrócić do pracy za biurkiem. Tam potrzebował go bardziej niż na froncie. Odtąd rola adwokata marszałka stała się życiową misją Stanisława Cara. Gdy Piłsudski porzucił politykę i osiadł w Sulejówku, także Car zajął się prowadzeniem własnej kancelarii. Jednak natychmiast ją porzucił, kiedy tylko dostał wezwanie od Komendanta. A stało się to w dniach zamachu majowego. Wkrótce prawnik zaczął piastować coraz ważniejsze stanowiska w rządzie, aż w końcu Piłsudski nominował go na szefa Kancelarii Cywilnej prezydenta Mościckiego. Po to, żeby kierował prawną rozgrywką rządzącego obozu z coraz bardziej opozycyjnym parlamentem.
Co zwołane, niekoniecznie otwierane
„Prezydent Rzeczpospolitej zwołuje, otwiera, odracza i zamyka Sejm i Senat” – stanowił art. 25 konstytucji marcowej. Zapis ten wpadł w oko Carowi jesienią 1926 r., gdy większość posłów coraz odważniej przeciwstawiała się działaniom sanacyjnego rządu.
Po wniosku Polskiego Stronnictwa Chrześcijańskiej Demokracji o wotum nieufności dla ministra spraw wewnętrznych Kazimierza Młodzianowskiego i ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego Antoniego Sujkowskiego do dymisji podał się 25 września cały gabinet Kazimierza Bartla. Za radą Cara trzy dni później prezydent Mościcki powołał nowy gabinet dokładnie w tym samym składzie. W odwecie Sejm zredukował rządowi budżet kwartalny o 34 mln zł. Na co Bartel znów podał się do dymisji, a urząd premiera objął coraz bardziej rozeźlony Piłsudski. Ale to parlament decydował o uchwaleniu budżetu, co oznaczało, że posłowie mieli w ręku atut pozwalający szantażować obóz władzy. Świadom tego Komendant uczynił ministrem sprawiedliwości nieznającego się wiele na polityce Aleksandra Meysztowicza, a jego zastępcą mianował właśnie Cara. Po czym na początku października zamknięto sesję obrad Sejmu.
Następna miała się zacząć trzy tygodnie później. W trakcie przerwy Piłsudski i jego adwokat zaplanowali fortel, którego osią był jeden z niejasnych zapisów konstytucji. Niczego niespodziewający się marszałek Sejmu Maciej Rataj 23 października 1926 r. uprzejmie ugościł u siebie Komendanta. Ten zaś przekazał wiadomość, iż preliminarz budżetowy wpłynie do parlamentu na czas, a nową sesję obrad Sejmu prezydent ogłosi w zarządzeniu, które ukaże się 29 października. Rataj rozesłał więc zaproszenia posłom, by przybyli do stolicy. Dzień przed ogłoszeniem zarządzenia Piłsudski znów odwiedził marszałka Sejmu. Tym razem, aby przekazać mu postanowienie, że Mościckiemu należy się szczególny szacunek, więc on osobiście odczyta pismo prezydenta o zwołaniu Sejmu, którego posłowie winni wysłuchać na stojąco.
Zaskoczony Rataj wyraził obawę, że parlamentarzyści, zwłaszcza ci lewicowi, odmówią stawania na baczność przed czytającym zarządzenie premierem. Ten fakt następnego dnia ujawniło piłsudczykowskie pismo „Głos Prawdy”. Tak zaczynała się zaplanowana przez Cara awantura, w którą posłowie dali się wmanewrować jak dzieci. Kiedy Rataj przedstawił przewodniczącym klubów parlamentarnych żądanie Piłsudskiego, ci zapowiedzieli, że solidarnie będą siedzieć. „Rataj poinformował o tym Piłsudskiego, a następnie udał się do Mościckiego, któremu zrelacjonował przebieg sprawy, stwierdzając jednocześnie, że gdyby prezydent zjawił się w Sejmie, nie byłoby problemu wstawania” – opisuje w książce „Od maja do Brześcia” Andrzej Garlicki.
Wszystko układało się po myśli spiskowców. Opór posłów przed wstaniem dał pretekst Carowi do spotkania z Ratajem. W jego trakcie przekazał marszałkowi, że wedle konstytucji prezydent musi zwołać Sejm do końca października, jednak art. 25 stanowi, że głowa państwa „zwołuje” oraz „otwiera” posiedzenia parlamentu. Ale nie musi się to stać tego samego dnia. Car zaproponował marszałkowi, żeby przyjął zarządzenie prezydenta o zwołaniu Sejmu, natomiast otwarcie sesji nastąpiłoby 3 listopada. Nadal niepodejrzewający podstępu Rataj zgodził się i przekonał do kompromisu Konwent Seniorów.
Po czym Piłsudski za radą Cara w liście posłanym o poranku 3 listopada oskarżył posłów, że ogłosili termin rozpoczęcia posiedzenia Sejmu bez uzgodnienia z premierem. Natomiast różnice między „zwołaniem” a „otwieraniem” podsumowywał pogardliwie, iż „niechybnie tylko rozdrażnienie wywoływać musi w niedostatecznie przygotowanych do prawniczych rozpraw umysłach panów posłów”. Na koniec oznajmił, że: „zawiadomiłem Pana Prezydenta, o czym Pan prawdopodobnie przy nawale pracy zapomniał, że nie ma potrzeby przygotowywać się do ceremonii otwarcia Sejmu dzisiaj”.
Oszołomiony Rataj nadal nie rozumiał, ku czemu to zmierza, i na różne sposoby próbował negocjować kompromis, nie widząc, jak pomógł marszałkowi zalegalizować precedens prawny. Celem prowadzonej gry było skrócenie do minimum czasu obrad Sejmu, ponieważ w przerwach prezydent mógł wydawać dekrety z mocą ustawy. Na polecenie Piłsudskiego 4 listopada Mościcki podpisał dekret prasowy mówiący o „karach za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości oraz o karach za zniewagę władz i ich przedstawicieli”. Odtąd opozycyjnym dziennikarzom groziło od 100 zł do 10 tys. zł grzywny lub nawet trzy miesiące aresztu.
Otwarcie sesji sejmowej nastąpiło dopiero 13 listopada na Zamku Królewskim. Przy czym z sali wyniesiono wcześniej krzesła, aby posłów nie dręczył dylemat, czy powinni stać, czy też siedzieć. Dowiedzieli się oni wówczas, iż prezydent nie zamierza przesuwać terminu zamknięcia sesji, więc na zajęcie się mnóstwem ważnych sprawa zostały im niecałe dwa tygodnie. Co w praktyce zadziałało tak, że wprawdzie parlament anulował dekret prasowy, lecz sesja została zamknięta i prezydent wydał nowy. Niemal identyczny w treści jak poprzedni.
Trik ze zwoływaniem i otwieraniem obrad parlamentu Piłsudski kazał prezydentowi wielokroć powtarzać przez kolejny rok, przeczołgując tak posłów na oczach wyborców. Dzięki Stanisławowi Carowi mógł śmiało twierdzić, że robił to w majestacie prawa.
Komisarz od wyborów
„Jego subtelność interpretacyjna, czasami bardzo dowcipna i olśniewająca, czasami dowcipnie paradoksalna, jego przeadwokacenie stosunku do ustawy musiało doprowadzać obywatela do przekonania, że każdą ustawę można zawsze interpretować raz tak, raz inaczej, raz na biało, raz na czarno. W takich warunkach prawo przestawało istnieć” – pisał o Carze Stanisław Cat-Mackiewicz.
Taka umiejętność bardzo przydawała się Piłsudskiemu, który kolejny Sejm zamierzał sobie jeszcze bardziej podporządkować. Co wymagało zadbania o to, by zaplanowane na początek marca 1928 r. wybory wygrał stworzony przez piłsudczyków Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. Ich przebieg i uczciwość wedle konstytucji nadzorował generalny komisarz wyborczy powoływany przez prezydenta spośród trzech kandydatów wskazanych przez czterech sędziów Sądu Najwyższego. Tymczasem premier Piłsudski wysłał do sędziów ministra sprawiedliwości z propozycją, aby nominowali na generalnego komisarza Stanisława Cara. Ci jednak kandydaturę coraz sławniejszego adwokata jednomyślnie odrzucili. Urażony tym Car podpowiedział zwierzchnikom, że przecież wszystko jest kwestią interpretacji i wprawdzie sędziowie Sądu Najwyższego mogą przedstawić Mościckiemu swoich faworytów, lecz to przecież on decyduje, kogo wybrać. Dlaczego więc nie wybrać kogoś innego? Tym szczęśliwcem okazał się 13 listopada 1927 r. Stanisław Car.
Kiedy już objął pieczę nad przygotowaniem wyborów, natychmiast dał upust swoim interpretacyjnym talentom. Skupiając się na listach wyborczych, aby wychwycić wszelkie nieprawidłowości, jak choćby nieczytelność podpisów czy ich fałszowanie, a potem jak najwięcej unieważnić. Tymi sposobami udało się odebrać partiom ok. 300 tys. głosów. Co ciekawe, jedynie opozycyjnym. To za sprawą m.in. ciężkiej pracy Cara BBWR wygrał wybory, choć uzyskanie 25 proc. ważnych głosów nie było wynikiem imponującym.
Brak stabilnej większości w parlamencie popierającej politykę marszałka oznaczał, że elastyczny prawnik nadal był nie do zastąpienia. Zdając sobie z tego sprawę, Piłsudski awansował ulubieńca na ministra sprawiedliwości. Mając nowe możliwości działania, Stanisław Car zajął się czterema sędziami Sądu Najwyższego, którzy utrącili jego kandydaturę na generalnego komisarza. Wprawdzie konstytucja mówiła, że „sędzia może być złożony z urzędu, zawieszony w urzędowaniu, przeniesiony na inne miejsce urzędowania lub w stan spoczynku wbrew swej woli jedynie mocą orzeczenia sądowego”, lecz dodawała również jeden wyjątek, że: „przepis ten nie dotyczy wypadku, gdy przeniesienie sędziego na inne miejsce lub w stan spoczynku jest wywołane zmianą w organizacji sądów, postanowioną w drodze ustawy”. A skoro gdy nie obradował Sejm, to prezydent mógł wydawać dekrety z mocą ustaw, to czemu nie połączyć jednego z drugim? W styczniu 1929 r. Car podjął akcję reorganizowania sądów, zaś na samym szczycie listy osób przenoszonych w stan spoczynku umieścił sędziów Sądu Najwyższego.
Z tego powodu Klub Narodowy złożył w Sejmie wniosek o wotum nieufności dla ministra. Ale głosowanie przegrał. W wystąpieniu przed posłami minister Car podkreślił, że przecież nie łamie prawa, a jedynie korzysta z możliwości, którą daje mu art. 78 konstytucji. Co do zarzutu o zamach na niezawiłość sądów odparł, że „nie ulega żadnej wątpliwości; jest ona zachowana w całej pełni”. Nic dziwnego, że nie tylko posłowie opozycji i niezależne czasopisma zaczęły honorować ministra tytułem przynależnym carowi Rosji (acz poddając go minimalnej modyfikacji): „Jego Interpretatorskoje Wieliczestwo”.
Duchowy ojciec konstytucji
„Stawiam otwarcie zapytanie: czy w Polsce jest dyktatura? Na pytanie to odpowiem Panom szczerze: według mego najgłębszego przekonania w Polsce dyktatury nie ma i nigdy jej nie było” – mówił w kolejnym sejmowym wystąpieniu sejmowym minister Car, wywołując rozbawienie w ławach opozycji. „Proszę Panów, śmiech nie jest odparciem argumentu i zaraz Panom powiem, dlaczego tak sądzę. Bo uważam, że nie może być dyktatury tam, gdzie nie ma dyktatora. (...) Jeżeli Panowie wezmą pod uwagę to, że Józef Piłsudski, który skupił w swoich rękach pełnię władzy państwowej, odszedł dobrowolnie w roku 1922 do swego zacisza w Sulejówku, jeżeli Panowie wezmą pod uwagę również i to, że Józef Piłsudski, skupiwszy po raz drugi pełnię władzy w Polsce w roku 1926, ograniczył się jednak do skromnej roli ministra spraw wojskowych i jeżeli Józef Piłsudski nie wykonywa władzy sam, zazdrośnie, lecz stara się do życia państwowego pociągnąć zdrowe siły, tkwiące w społeczeństwie, to ja mam prawo twierdzić, że Józef Piłsudski nie jest dyktatorem. A jeżeli Józef Piłsudski nie jest dyktatorem, to nie może być mowy o dyktaturze w Polsce” – podsumowywał swój wywód.
Tymczasem wkrótce sytuacja w kraju bardzo się zaostrzyła. Sześć stronnictw opozycyjnych zjednoczonych pod szyldem Centrolewu nie ukrywało zamiaru odsunięcia sanacji od władzy. Wówczas Piłsudski nakazał prezydentowi Mościckiemu rozwiązanie parlamentu, a nim przeprowadzono kolejne wybory, liderzy opozycji wylądowali w twierdzy brzeskiej. Dzięki czemu jesienią 1930 r. „cud nad urną”, na dużo większą skalę niż dwa lata wcześniej, okazał się łatwy do przeprowadzenia. W nowym Sejmie zasiadło 247 posłów BBWR na ogólną liczbę 444, co dawało im bezpieczną większość. Nadal jednak było ich zbyt mało, by móc zmienić konstytucję. Tak przynajmniej powszechnie sądzono, bo wedle ustawy zasadniczej zmiana wymagała poparcia 3/5 głosujących przy quorum złożonym z minimum połowy posłów. Czyli na sali sejmowej musiało być ich choć 223.
Stanisław Car łatwo policzył, że jest to zdecydowanie mniej, niż posiadało BBWR. Przedstawiciele opozycji musieli w dzieciństwie nie przykładać się do matematyki, skoro zupełnie przegapili moment, gdy Jego Interpretatorskoje Wieliczestwo znów zaczął się bawić z nimi w kotka i myszkę. To, że obóz rządzący szykuje zmianę konstytucji, nie stanowiło tajemnicy, a osoba Cara, którego mianowano w Sejmie generalnym referentem projektu, powinna wzbudzać szczególną czujność. Zwłaszcza że ujawniane propozycje zapisów jednoznacznie wskazywały, że przygotowywana jest konstytucja na miarę osoby marszałka. Dająca przyszłemu prezydentowi Polski władzę królewską. Choć Car, będąc wielkim miłośnikiem prawa anglosaskiego, wolał raczej powoływać się na przykłady rozwiązań ustrojowych obowiązujących w USA. Tymczasem poniewierana wcześniej przez ulubieńca Piłsudskiego opozycja programowo bojkotowała wszelkie debaty.
Car i mat
Stanisław Car cierpliwie usypiał przeciwnika, dbając o to, aby klub BBWR regularnie wnosił na forum obrad punkty związane ze zmianą konstytucji, a wówczas kluby opozycyjne wychodziły z sali. Aż 26 stycznia 1934 r. wniesiono takie tematy, które połączone ze sobą tworzyły całość ustawy zasadniczej. Czego opozycja zupełnie nie spostrzegła. „Posłowie opozycyjni ostentacyjnie porzucają salę obrad i udają się do domów albo do kinematografów” – zanotował Mackiewicz. „Wtedy Car zaproponował zmianę tez na artykuły i uchwalenie konstytucji, co zostało przyjęte nie tylko większością wymaganą przez ustawę, lecz wprost quasi-jednogłośnie, gdyż protestował tylko profesor Stroński, którego opozycja zostawiła w roli obserwatora” – dodawał publicysta.
Wszystkie partie opozycyjne zgodnie uznały, że nastąpiło złamanie prawa i nowa konstytucja jest nieważna. Ale Car przedstawił interpretację, wedle której Sejm zdecydował, że konstytucja marcowa już nie obowiązuje, a skoro tak, to logiczne stawało się, że o kształcie ustrojowym państwa musi stanowić nowa ustawa zasadnicza. Zresztą wkrótce przyjął ją Senat, gdzie BBWR posiadał 2/3 mandatów, a potem projekt wrócił do Sejmu. A w drugim głosowaniu wedle starej konstytucji zmiany nie wymagały już kwalifikowanej, lecz zwykłej większości głosów.
Koniec końców wszystko wyglądało jak przeprowadzone lege artis i 23 kwietnia 1935 r. prezydent Ignacy Mościcki z radością podpisał konstytucję kwietniową. Tym bardziej że wiele wskazywało na to, iż to on, a nie ciężko chory Piłsudski, będzie korzystać z ogromnej władzy, jaką dawała głowie państwa. Przy czym znów mało kto spostrzegł, gdzie tak naprawdę leżała istota sprawy, czyniąca prezydenta II RP odpowiedzialnym za swoje decyzje jedynie przed „Bogiem i historią”. Otóż Stanisław Car zadbał, aby z nowej konstytucji znikł obowiązek kontrasygnaty na dekretach prezydenckich. „Kontrasygnata jest to podpis premiera lub ministra na akcie urzędowym głowy państwa. Podpis ten odgrywa podwójną rolę. Po pierwsze, podpisem tym bierze minister na siebie odpowiedzialność przed parlamentem za ten akt, po drugie, biorąc odpowiedzialność na siebie, minister kontroluje prezydenta, aby nie robił nic takiego, co by nie odpowiadało polityce parlamentu” – zauważał Cat-Mackiewicz. „W ten sposób kontrasygnata była jakby nićmi, które wiązały parlament z ministrem, a ministra z prezydentem, nićmi, które prezydenta poprzez ministra wiązały z wolą parlamentu. Car poprzecinał te nici. Była to reforma dalej idąca niż – powiedzmy – zamiana parlamentarnej Konstytucji 17 marca na konstytucję parlamentarnej monarchii” – dodawał publicysta. Złośliwy los sprawił, że konstytucja kwietniowa weszła w życie, gdy Piłsudski umierał. I to, co Car przygotowywał dla swojego ukochanego marszałka, miało służyć politykom dużo mniejszego formatu. Wprawdzie na pociechę dostał od obozu rządzącego fotel marszałka Sejmu, jednak przygasł i przestał się udzielać w życiu politycznym. Aż na koniec najbardziej finezyjnego prawnika w II RP zabiło w czerwcu 1938 r. banalne zapalenie płuc.