Opinia

Prof. dr hab. Piotr Hofmański / Dziennik Gazeta Prawna
Zapewne w dobie zagrożenia dla fundamentów demokracji w Polsce kwestia reformy procesu karnego nie jest zagadnieniem pierwszoplanowym. Nie sposób jednak milczeć, gdy zaanonsowano próbę wywrócenia wieloletniego dorobku środowiska prawniczego, który zaowocował konieczną przebudową modelu tego procesu. Widać „dobra zmiana” także na tym odcinku oznacza triumf niekompetencji nad fachowością. No bo jakże inaczej skomentować niszczycielskie zapędy resortu sprawiedliwości i poziom argumentacji, która ma te zapędy wspierać? Zgoda, minister sprawiedliwości nie musi mieć pojęcia o procesie karnym. Działania jego prawniczego zaplecza, które zdaje się wręcz ostentacyjnie odmawiać wykazania jakichkolwiek przejawów profesjonalizmu, nazwać jednak trzeba zwyczajnym warcholstwem.
Głos w obronie reformy procesu w trosce o poziom publicznej debaty winien ograniczyć się do wskazania kilku kluczowych pól, na których postanowiono reformę procesu zamordować, i do paru merytorycznych argumentów, które jednoznacznie przemawiają przeciwko projektowanym zmianom.
Po pierwsze, nie da się poważnie dyskutować z twierdzeniem, że oto wzmocniona kontradyktoryjność postępowania przed sądem osłabia gwarancje wykrycia w procesie prawdy, a wręcz niweczy zasadę prawdy materialnej, na której oparty jest nowoczesny proces karny. Jest wszak dokładnie odwrotnie: proces karny właśnie po to ma być kontradyktoryjny, aby wspomniane gwarancje wzmocnić. Nic przecież nie służy lepiej dotarciu do prawdy niż spór pomiędzy stronami dążącymi do wykazania swych racji. Szansa sądu motu proprio dążącego do ustalenia faktów, bez aktywności dowodowej stron, jest nieporównywalnie mniejsza. Nie chce się przy tym zauważyć, że jedynie sąd biernie uczestniczący w postępowaniu dowodowym ma szansę na zachowanie pełnej bezstronności. Każdy bowiem wyraz inicjatywy dowodowej może być odebrany jako przejaw jego stronniczości.
Po drugie, autorzy projektu najwyraźniej nie dostrzegli, że liczne zmiany wprowadzone nowelami z września 2013 r. i stycznia 2015 r. stanowiły prostą konsekwencję odstąpienia od inkwizycyjności procesu przed sądem. Wybiórcze korekty, które zaproponowano, powodują niezwykle niebezpieczny brak wewnętrznej spójności kodeksu. Nie sposób w kilku zdaniach problem ten szerzej naświetlić, zatem ograniczę się do przykładowego wskazania na postępowanie odwoławcze, które pozostać ma po planowanej nowelizacji w niezmienionej niemal postaci. Jego model ukształtowany jednak został przy założeniu, że proces przed sądem jest kontradyktoryjny. Zniweczenie tej przesłanki powoduje, że traci rację bytu zarówno ograniczenie reguł ne peius (zakazy pogarszania sytuacji oskarżonego), jak i na nowo ukształtowane granice orzekania przez sąd odwoławczy. Po przyjęciu projektowanych zmian płonna się też może okazać nadzieja na przyspieszenie postępowania, albowiem nie zadziała mechanizm, który miał doprowadzić do redukcji kasatoryjności postępowania odwoławczego na rzecz jego większej reformatoryjności.
Po trzecie, zdziwienie wywołuje pomysł ograniczenia dopuszczalności orzekania w ramach tzw. trybów konsensualnych. Dotąd, uwzględniając pozytywne doświadczenia praktyki, ustawodawca wielokrotnie rozszerzał granice dopuszczalności takiego orzekania. Tym razem, po raz pierwszy, proponuje krok w tył. Zgoda, można z pryncypialnych względów być przeciwnikiem konsensualnego orzekania w procesie karnym. Nieuczciwe jest jednak szafowanie argumentem, że konieczny jest ten odwrót ze względów gwarancyjnych – skoro właśnie w ramach ostatnich nowelizacji gwarancje stron procesowych, także pokrzywdzonego, wydatnie rozszerzono i bez przyzwolenia pokrzywdzonego żadne postępowanie nie może być zakończone w tym trybie.
Pochopna jest także rezygnacja z tzw. umorzenia mediacyjnego, które – jak się wydaje – zaczyna właśnie przynosić pozytywne rezultaty. Nie da się uciec od wszechobecnej dziś w świecie tendencji do odchodzenia od formalistycznie rozumianego legalizmu ścigania. Tylko poddając się jej, mamy szansę na skoncentrowanie wysiłków aparatu ścigania i wymiaru sprawiedliwości na sprawach naprawdę poważnych. Absurdalny jest przy tym argument, jakoby wspomniana instytucja otwierała pole do nadużyć czy ograniczała słuszne oczekiwanie ochrony prawnej przez pokrzywdzonego. Każda wszak decyzja podlega kontroli sądu i wymaga już nie tylko zgody, ale wręcz wniosku pokrzywdzonego. Mało poważny jest też argument odwołujący się do poczucia sprawiedliwości, które to miałoby być pogwałcone z uwagi na prawo do odszkodowania przysługujące sprawcy przestępstwa, wobec którego postępowanie umorzono „mediacyjnie”. Wynikać on może jedynie z elementarnego braku wiedzy o regułach wykładni prawa (tu: interpretacji zamieszczonych w kodeksie przepisów o odszkodowaniu i zadośćuczynieniu). Jedynie dla porządku dodam, że nawet gdyby uznać, że wspomniane ryzyko w istocie istnieje, można „profilaktycznie” prawo do odszkodowania prostym zabiegiem legislacyjnym w tym przypadku wyłączyć.
Po czwarte, jako co najmniej nierozsądną należy ocenić zamierzoną rezygnację z instytucji obrońcy na żądanie. Prawdą jest, że pilna konieczność jej wprowadzenia w 2013 r. wiązała się ze zmianą metod dowodzenia przed sądem, niemniej nowa instytucja wpisuje się w jednoznaczną tendencję do poszerzania prawa do korzystania z pomocy obrońcy w sprawach karnych w obszarze UE. Zresztą niebawem przyjdzie nam implementować instrumenty unijne, które wymagają zapewnienia omawianej tu gwarancji w zdecydowanie szerszym zakresie, niż uczyniono to w noweli k.p.k.
Po piąte, nieprzypadkowo nowela wrześniowa zawierała niezwykle rozbudowany i skomplikowany aparat intertemporalny. Wynikało to z charakteru wprowadzanych zmian. Założenie, że tak wprowadzoną reformę uda się odwrócić bez jakiegokolwiek oprzyrządowania intertemporalnego, jest oczywistą naiwnością.
Nie twierdzę, że doświadczenia praktyki pierwszych miesięcy obowiązywania nowego modelu procesu nie powinny skłaniać do rozważenia korekt. Punktem wyjścia powinno być jednak zdiagnozowanie problemów. Nic takiego nie uczyniono. Podjęto natomiast działania kreujące cały szereg nowych. Tylko niektóre z nich łatwo przewidzieć, inne miałyby szansę na zdiagnozowanie, gdyby prawo tworzono z wymaganą starannością i profesjonalizmem, a uruchomienie procesu legislacyjnego poprzedzono choćby namiastką intelektualnej refleksji, co – jak się wydaje – w dobie „dobrej zmiany” przestało być normą.