Każda instytucja, każdy organ i każda osoba to trybiki w maszynie. Muszą działać jak właściciel tej maszyny sobie zażyczy. Bez względu na to, czy procedura funkcjonowania przewiduje dane zachowanie i funkcje. Jeśli nie, trzeba je zmienić - pisze Jadwiga Sztabińska, redaktor naczelna DGP.

Minęły zaledwie miesiąc z niewielkim okładem od wyborów parlamentarnych i dwa tygodnie od powołania nowego rządu, a na scenie politycznej wrze, jakby co najmniej dwa lata opozycja toczyła boje z partią rządzącą. I to bez żadnych wymiernych rezultatów, bo przecież Prawo i Sprawiedliwość rządzi samodzielnie. Absolutnie samodzielnie. Prezydent pochodzący z tej partii też jak na razie atmosfery nie uspokaja, a wręcz ją podgrzewa. Ci, którzy pamiętają rządy PiS wraz koalicjantami w latach 2005–2007, wiedzą, że do końca tej ledwie rozpoczętej czteroletniej kadencji inaczej nie będzie. A tych, którzy nie mieli o tym pojęcia, uprzedzam: jest i będzie jak u Hitchcocka, czyli najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. W sumie to po letnich niczym woda w kranie rządach PO-PSL zrobiło się nawet ciekawie. Powiedziałabym jednak, że chwilami za ciekawie. Tak się bowiem składa, że społeczeństwo przestaje się orientować, o co akurat spór się toczy. Choć z dużym zainteresowaniem obserwuje różne „nocne zmiany”, „blitzkriegi” i hasła typu „naród ponad prawem”, które zapewniają efekt wysokiego naprężenia relacji społecznych oraz wrażenie (a nawet pewność) działania poza prawem. I nie ma nic przeciwko takim działaniom – jeśli wierzyć sondażom, to poparcie dla rządzącej opcji politycznej rośnie. Ale nie można stwierdzić, że większości Polaków takie sprawowanie władzy się podoba. Czyli znowu mamy skutek w postaci silnie zarysowanego podziału, który tylko się będzie pogłębiał. Na razie demonstrowany przez posłów w parlamencie (notabene dyskusje w polskim Sejmie zaczynają przypominać te we włoskim parlamencie, czekam teraz na bijatyki) i w niewielkim wymiarze w demonstracjach za i przeciw temu, co z obsadzaniem stanowisk w Trybunale Konstytucyjnym się dzieje (albo raczej zadziało). Oraz przez komentatorów.

No właśnie, Trybunał Konstytucyjny. Czy rozumieją państwo zamieszanie wokół niego? Pytam, bo gdziekolwiek się odwrócę, słyszę, że żaden zwykły obywatel nie wie, o co chodzi w tej awanturze. I jestem nawet skłonna w to uwierzyć, skoro sprawa ma charakter prawny (interpretacji zwykle jest więcej niż jedna), a w tle stoją państwo i władza. Przy takiej mieszance nietrudno wpaść w stupor. Zwłaszcza że zewsząd dochodzą głosy o zamachu na instytucje demokratyczne, zawłaszczaniu niezawisłych sądów, myleniu ról, stosowaniu kruczków prawnych albo w ogóle obchodzeniu przepisów i procedur. Źródło burzy wokół TK, która toczy się przy ostrym naginaniu prawa, nie zaczęło się jednak, jak państwo zapewne wiecie, pod rządami PiS. To pod auspicjami PO-PSL Trybunał stał się prawie że maszynką do wyrokowania zgodnie z linią polityczną (to oczywiście zamierzone uogólnienie) i to te partie wybrały, wbrew regulacjom prawnym, dwóch sędziów TK, których wybrać powinien nowy parlament, bo kadencje ich poprzedników wygasają (-ły) w grudniu. Wspomniany wcześniej prezydent Andrzej Duda nie odebrał więc ślubowania od żadnego z pięciu nowo wybranych sędziów TK, choć od trzech powinien, bo oni przecież zostali wyłonieni lege artis. I tu wkroczyli politycy PiS, kwestionując/unieważniając legalność wyboru wszystkich pięciorga kandydatów i powołując swoich własnych, a prezydent czterech z nich w nocy (sic!) zaprzysięża. Działali również w sprzeczności z przepisami prawnymi. Po co? Odpowiedź pada wciąż taka sama: żeby mieć swoich w TK, którzy będą orzekać tak, jak rządzący chcą.

Proszę nie myśleć, że usprawiedliwiam działania PiS albo że jest mi z nimi po drodze. Wręcz mam nadzieję, że widzą państwo pewne schematy działania tak PO-PSL, jak i PiS: najważniejsze to mieć wszędzie własnych ludzi, reszta się nie liczy. Pokuszę się o jeszcze mocniejsze zgeneralizowanie – taka postawa dotyczy każdej partii u sterów władzy. Choć teraz przy tej absolutnej samodzielności władzy nikt nie zawraca sobie głowy – poza rzucaniem górnolotnych stwierdzeń, że to dla dobra Polek i Polaków, że teraz właśnie jest zaprowadzany ład konstytucyjny, że teraz to będzie raj pod względem prawnym i ekonomicznym – udawaniem, że bierze pod uwagę interes społeczny. O ile więc na początku ze względnym spokojem przyglądałam się kłótniom o TK, o tyle teraz ten spokój zupełnie się ulotnił. A wraz z nią zniknęła nadzieja, że mimo wszystko TK będzie ostatnią instancją, która może nie dopuścić do obrotu prawnego lub z niego wyrzucić przepisy, które są/będą niekonstytucyjne. Nie chodzi mi tylko o to, że Prawo i Sprawiedliwość nie bardzo lubi obecną ustawę zasadniczą; zresztą tak samo jak głowa państwa, która sięga po jej zapisy wtedy, gdy jest akurat po drodze, a w mniej komfortowych warunkach (jak przy zaprzysiężeniu sędziów TK) zachowuje się, jakby ich nie było. I już nawet nie o to, że nad kompetencjami sędziów wybranych przez PiS i zaprzysiężonych przez prezydenta trzeba by się bardziej pochylić, bo zawsze TK to było miejsce, w którym zasiadali prawnicy o najwyższych kwalifikacjach zawodowych, ogromnym doświadczeniu i niesamowitej inteligencji, a w ich przypadku pojawia się całkiem sporo wątpliwości. Ale przede wszystkim o to, że każda instytucja, każdy organ i każda osoba jest po prostu trybikiem w maszynie i musi działać tak, jak właściciel tej maszyny sobie zażyczy. Bez względu na to, czy procedura funkcjonowania przewiduje dane zachowanie i funkcje. Bo jeśli nie przewiduje, to trzeba zmienić procedurę. Albo poprawić zakres kompetencyjny instytucji, albo wymienić ludzi. Przypomina mi to zabawną skądinąd kwestię „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie” z filmu Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi”, którą wygłasza matka Kazimierza Pawlaka, wręczając mu jednocześnie granaty (nie mylić z owocami!), gdy ten wybiera się na rozprawę sądową. Parafrazując te słowa, można by ze spokojem stwierdzić, że obecna władza działa według zasady: Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po Jarka stronie. Gdy na wstępie tego tekstu pisałam o absolutnie samodzielnych rządach PiS, w zasadzie powinnam napisać, że dotyczy to absolutnie samodzielnych rządów Jarosława Kaczyńskiego. To on wydaje polecenia wszystkim i układa aktualne scenariusze. Prezydent, premier, ministrowie, posłowie, senatorowie i kto żyw na pokładzie PiS muszą je jedynie wykonać. Kto nie wykona, ten znika. To samo czeka próbujących wybijać się na samodzielność, co znamy z przeszłości. O ile skojarzenie z filmem Chęcińskiego jest przyjemne, o tyle w ogóle takiego zabarwienia nie ma inne moje skojarzenie: z czasami sprzed 1989 r.

Jak było w przypadku ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, obecnego ministra od wszelkich służb specjalnych w Polsce, skazanego na wiosnę tego roku za przekroczenie uprawnień, gdy był szefem Centralnego Biura Antykorupcyjnego? To były kpiny z prawa. W biały dzień. I jeszcze prezydent, który z uśmiechem na ustach mówi, że wyręczył wymiar sprawiedliwości w tej sprawie. Jego zdaniem, oraz pewnej grupy prawników, mógł zastosować prawo łaski na podstawie samej konstytucji w trakcie toczącego się postępowania sądowego (wyrok na ministra Kamińskiego jest nieprawomocny). A wszystko to, bo Jarosław Kaczyński ufa tylko Mariuszowi Kamińskiemu w kwestii służb i wyłącznie jemu mógł powierzyć tę funkcję. A że wyrok stał na przeszkodzie, to potrzebny był „granat”. Tym razem w postaci ułaskawienia. Cóż... szczęśliwie sędziowie zajmujący się tą sprawą wykazali się przysługującą im konstytucyjną niezawisłością, odmówili wykonania polecenia prezydenta, wskutek czego postępowanie nie zostało umorzone, a akta zostały przekazane zgodnie z procedurą do sądu drugiej instancji. Zobaczymy, co zrobią sędziowie dalej z tą sprawą. Będzie powtórka z zachowania pewnego sędziego z Gdańska, który odebrał telefon i zrealizował prośbę, którą usłyszał, czy też niezawisłość zwycięży? Jestem szalenie ciekawa odpowiedzi, jeśli jej się doczekam w ciągu najbliższych czterech lat. Przecież istnieje jeszcze opcja, że postępowanie będzie przedłużane ile się da, mimo grożącej kary za jego przewlekłość. Tak na marginesie: jestem ciekawa losów sędziów z sądu rejonowego, którzy przeciwstawili się rozkazom. Widać nie są w drużynie PiS, więc co ich czeka?

W tym kontekście mądre orzeczenie TK o częściowej niezgodności z ustawą zasadniczą czerwcowej (tej z czasów PO-PSL) noweli ustawy o Trybunale, pozwalającej na powołanie pięciu kandydatów na sędziów do TK przez poprzedni parlament, nie ma, moim zdaniem, żadnego znaczenia. I to nawet wobec powszechnej mocy obowiązującej orzeczeń TK i ich ostatecznego charakteru, co gwarantuje art. 190 ust. 1 konstytucji. Na pewno znajdzie się jakiś „granat”, który wysadzi treść tego przepisu w powietrze. Ot, chociażby taki, że trybunał nie powinien orzekać we własnej sprawie (to akurat prawda; jest luka w przepisach). Albo taki, że przepisy, o których konstytucyjności rozstrzygał TK, już nie obowiązują. Ciarki przechodzą jednak po plecach, gdy zaczynam myśleć o ewentualnej zmianie konstytucji albo zupełnie nowym jej brzmieniu. Dziś ustawa zasadnicza może nie daje rozwiązań w każdej możliwej sytuacji. Może jest dziurawa. Jednak zapewnia, że Polska to demokratyczne państwo prawa, w którym obowiązuje trójpodział władzy i które szanuje prawa swoich obywateli oraz ich wolności i swobody. To wciąż młody akt prawny, choć już pełnoletni, w tym roku obchodził 18. urodziny (konstytucja została uchwalona 2 kwietnia 1997 r.), który wystarczy udoskonalać. Co miałoby go zastąpić? Wolę nie myśleć, że będą to regulacje sankcjonujące sprawiedliwość po stronie władzy, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Chociaż z drugiej strony nie powinnam przestać się oszukiwać, że będzie inaczej.