Jest w Polsce urząd, którego funkcjonowanie jest uzależnione od tego, czy jedna osoba nie złapie grypy. Nie chodzi o jakąś małą, gminną czy powiatową jednostkę. To nie byle jaki urząd – centralny, odpowiedzialny za nadzór nad rynkiem o wartości ponad 133 mld zł rocznie. Nazywa się Urząd Zamówień Publicznych.
Z jakichś względów pani premier nie za bardzo o niego dba. Nie żeby go gnębiła, po prostu nie przywiązuje specjalnej wagi. Jak już jest, to niech będzie, ale przejmować się nim specjalnie nie będziemy. Od dwóch lat nie ma prezesa? A na co komu prezes. Jest osoba pełniąca obowiązki. Można zaoszczędzić na etacie.
Przesadzam? Jeśli nawet, to niewiele. Gdy na początku roku jeden z posłów złożył interpelację w sprawie przedłużającego się wakatu na stanowisku prezesa UZP, usłyszał od ówczesnego wiceszefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Deskura, że urząd świetnie funkcjonuje i bez prezesa. Osoba pełniąca obowiązki zapewnia bowiem „ciągłość zadań na tym stanowisku”.
Zapewniała prawie dwa lata, bo w minionym tygodniu zapewniać przestała. Wiceprezes UZP Izabela Jakubowska, na swój wniosek, została odwołana. Pełniącym obowiązki prezesa został jedyny wiceprezes Dariusz Piasta. Powinien więc wyjątkowo o siebie dbać, gdyż od jego zdrowia zależy funkcjonowanie systemu zamówień publicznych w Polsce. Jeśli zachoruje, nie będzie komu nawet podpisać wyników kontroli przetargów.
Podsumujmy. W ścisłym kierownictwie UZP powinny być trzy osoby – prezes i dwóch wiceprezesów. Jest jeden wiceprezes, pełniący jednocześnie obowiązki prezesa. Wakat jest także na stanowisku dyrektora generalnego urzędu oraz dyrektora departamentu prawnego. Może dla pani premier Ewy Kopacz, która wszak ma w obowiązkach sprawowanie nadzoru nad urzędem, ta sytuacja jest normalna. Byłaby jednak chyba jedną z nielicznych osób, które tak uważają. Żaden urząd, a już na pewno nie tak istotny jak UZP, nie może funkcjonować bez szefa. Inaczej, cytując klasyka, istnieje tylko teoretycznie.