Spłaszczenie, pomieszanie, zanik. Te słowa przyszły mi na myśl, gdy zacząłem zastanawiać się nad działalnością naukową prawników, w szczególności w kontekście form wypowiedzi - pisze prof. Andrzej Kidyba.
Spłaszczenie odnosi się nie tyle do samej formy, ile bardziej do treści merytorycznych. Czytając różnego rodzaju opracowania, czy to artykuły, czy monografie, mamy najczęściej do czynienia z jakimś opisem, żonglowaniem przepisami, schematycznym wiązaniem norm prawnych i dominującą wykładnią językową. Właściwie trudno spotkać inne dyrektywy interpretacyjne, takie jak wykładnia historyczna, logiczna, systemowa czy funkcjonalna. Nie do końca rozumie się różnice między normami ius cogens i ius dispositivi. Nieprawidłowo odczytuje się normy semiimperatywne.
Podstawowa kategoria zdarzeń cywilnoprawnych to coś tak odległego, że dla wielu prowadzenie spraw i reprezentacja to właściwie to samo. O czym to świadczy? O tym, że zupełnie pomija się fundamenty wiedzy prawniczej.
Dlatego dla wielu ostateczne brzmienie przepisu, jego treść, są wszystkim z pominięciem historii normy prawnej, zasad logiki prawniczej, usytuowania czy funkcji, jakie ma do spełnienia dany przepis.
Innym bardzo poważnym problemem w pracach naukowych, także w doktoratach czy habilitacjach, jest brak jakiejkolwiek tezy. Tego choćby ziarenka, które popychałoby naukę do przodu. Takie beztezowe prace określane mianem „rozpraw” często są akceptowane i stają się podstawą nadania stopnia doktora czy nawet doktora habilitowanego. W rzeczywistości są to opisy stanu prawnego ze wspomnianym wykorzystaniem tylko wykładni językowej i metody dogmatycznej. Coraz częściej występują prace, gdzie brak jest metody porównawczej, a jeżeli jest, to opiera się na opracowaniach polskich autorów. Jakież trzeba mieć zaufanie do rodzimego autora, często mało znanego, który pisze np. o prawie islamskim i obecnym w nim modelu współpracy handlowej Mudarabah bez jakichkolwiek przypisów.
Ale to utyskiwanie jest jakby na marginesie zagadnienia, któremu chciałem poświęcić felieton. Na marginesie, ale w związku.
W prezentacji poglądów głoszonych przez naukę (doktrynę), a często głosów niemających z tymi określeniami nic wspólnego, możemy wyróżnić kilka form wypowiedzi, m.in.: monografie, książki pozbawione takiego charakteru, komentarze, artykuły, recenzje, sprawozdania, polemiki, glosy. Może więc w tym miejscu warto przypomnieć, kim byli glosatorzy i czym po prostu jest glosa.
Prawo rzymskie nie zawsze miało swoje lata świetności. Na pewien czas zostało ono zapomniane. W pierwszych wiekach po upadku Cesarstwa Zachodniego prawo rzymskie znane było niemal wyłącznie w swojej sprymityzowanej postaci Lex Romana Visigothorum. Trzeba je było wydobyć z zapomnienia i nauczać na nowo. Zadanie to wypełniły w wiekach XI–XII szkoły prawa, wśród których największe znaczenie miała szkoła glosatorów w Bolonii. Sednem ich działalności było szczegółowe badanie Corpus Iuris Civilis Justyniana. Glosowanie polegało na opatrywaniu tekstów antycznych, które były niejasne, krótkimi uwagami. Wpisywane one były między liniami (glosa interlinearna) lub na marginesie tekstu (glosa marginalna). Samo słowo glosa w języku łacińskim oznacza wyraz wymagający objaśnienia krótkimi uwagami. Dobrze jest sobie współcześnie wyobrazić, ile miejsca zajmowały takie prace.
Działalność przeszłych glosatorów (bo o współczesnych będzie mowa) zakończyła się w połowie XIII w. W kontekście teraźniejszości może warto też dodać, że po szkołach glosatorów pojawili się komentatorzy, którzy w zmienionej jednak formie kontynuowali prace glosatorów. Formą wypowiedzi komentatorów były nie krótkie glosy, ale obszerne komentarze. Da liegt der Hund begraben (tu jest pies pogrzebany – dla nieznających języka niemieckiego).
Aby zobaczyć, jak funkcjonują współcześni polscy glosatorzy, warto sięgnąć do polskich periodyków prawniczych, jak np. „Glosa”, „Orzecznictwo Sądów Polskich”, „Palestra”. W największym stopniu dotyczy to tego pierwszego tytułu, który ze swojej nazwy powinien nawiązywać do glos z przeszłości. Może nie tylko tej dalekiej, bo pomieszanie form i ich zanik (por. zdanie pierwsze felietonu) to cecha ostatnich kilkunastu lat.
Co więc znajdujemy w owych „glosach” współczesnych autorów polskich?
Mają one często od 20 do 30 stron, choć widziałem też dłuższe. Nie są to nawet komentarze, ale po prostu artykuły naukowe na kanwie jakiegoś orzeczenia Sądu Najwyższego (czy rzadziej sądów innych instancji). Nie są to żadne glosy. Te ostatnie są jedną z trudniejszych form wypowiedzi prawniczej, bo wymagają skondensowanej, krótkiej (!) prezentacji na dany temat. Może adeptom nauki prawa nikt nie przekazał takiej informacji?
Tak jak o wykładni, metodzie itd. Sam w swojej praktyce miałem nieprzyjemność otrzymania glosy od mojego współpracownika. Na 40 stron! Pracował on nad tekstem tak długo, aż do publikacji „poszła” glosa o objętości 5 stron (w tym opis stanu faktycznego).
Szkoda, że wszystko przyspiesza, robi się bardziej płaskie, bezproblemowe, bezrefleksyjne, pomieszane. Piszę ten tekst z nadzieją, że redaktorzy naczelni niektórych periodyków prawniczych zaczną publikować prawdziwe glosy. ©?
Bardzo poważnym problemem w pracach naukowych jest brak jakiejkolwiek tezy. Tego choćby ziarenka, które popychałoby naukę do przodu. Takie beztezowe prace określane mianem „rozpraw” często są akceptowane i stają się podstawą nadania stopnia doktora czy nawet doktora habilitowanego