Domagam się poważnej, merytorycznej dyskusji na temat etyki lekarskiej, eksperymentów medycznych, psychologicznych i socjalnych i na temat dziur w ustawie dotyczącej in vitro. Miałam nadzieję, że taką dyskusję wywoła mój tekst o 60-letniej aktorce, która marzyła o tym, by być matką, i to marzenie zrealizowała – wystarczyło kilkanaście tysięcy złotych, komórka od dawczyni, plemnik od dawcy i lekarz, który nie ma problemów z tym, by za pieniądze spełniać marzenia.

I już jest się 60-letnią matką. Podobno najstarszą w Polsce. A to upoważnia do pisania listów do premier, marszałek Sejmu, minister kultury i domagania się z tytułu macierzyństwa specjalnej emerytury. Bo okazuje się, że kiedy ego już jest zaspokojone, już dzieci są na świecie, to zwyczajna emerytura nie wystarcza na utrzymanie domu i wychowanie bliźniąt.
Wierzyłam, że dyskutować będą etycy, lekarze, politycy i zwykli obywatele. Wierzyłam, że któryś z polityków, niekoniecznie z prawej strony sceny, zauważy niedopracowania w ustawie o in vitro. Przypomnę tylko, że teraz jest tak: jeśli kobieta chce skorzystać z tej metody zapłodnienia, to państwo refunduje jej zabieg. Warunek: nie może mieć więcej niż 40 lat. Starsze panie ze względów fizjologicznych nie są zapładniane za publiczne pieniądze. Jednak jeśli chcą być matkami, to wystarczy, że zapłacą za in vitro. Ceny wahają się od 12 do 15 tys. zł. Granicy wiekowej nie ma żadnej, więc można założyć, że nawet nafaszerowana hormonami 80-latka mogłaby powić maleństwo.
I nikt nie sprawdza, jakie taka kobieta ma perspektywy na przyszłość, jakie ma dochody, warunki mieszkaniowe. Prawo o tym nie stanowi. A przypominam, że pary, które chcą adoptować dzieci, muszą spełnić wiele warunków, łącznie z wiekowym, że państwo nie obdarza rodzicielstwem starych ludzi.
W sprawie późnego macierzyństwa prawo nie mówi nic. I widać, że nie nadąża za szybkim rozwojem medycyny. Może dlatego poważną sprawę przechwycili celebryci, portale plotkarskie i tabloidy. Już trwa wyścig na akcje pomocowe dla starej matki i jej małych dzieci, już pojawiają się zdjęcia aktorki z wielkim wózkiem na ulicach Warszawy, jej nazwisko zdobi tytuły wzruszających artykułów, a feminizujące celebrytki zdają się powtarzać hasło „moja macica, moja sprawa”. Pisze się o znieczulicy władzy i fantastycznych rodakach, którzy na pewno w trudnych chwilach pomogą niczemu niewinnym dzieciom. Ani słowa o liberalnych lekarzach, o egoizmie macierzyństwa, o konsekwencjach. Nikt z kolegów dziennikarzy śledzących aktorkę nie wyśledził doktora, do którego ta, jak teraz wiemy, niezbyt majętna aktorka przyszła, położyła pieniądze na stół i powiedziała, że chce być matką, nikt nie sprawdził, czy postępowanie lekarza było etyczne, czy dopełnił wszystkich swoich obowiązków.
Mnie ten doktor powiedział, że nie miał sumienia odmówić kobiecie zostania matką i nie jego sprawą jest sprawdzanie, czy jest stabilna psychicznie, czy ma świadomość konsekwencji i warunki, żeby dzieci wyżywić, utrzymać. Właśnie sobie zdałam sprawę, że to już drugi poznany przeze mnie lekarz ginekolog, który zasłania się sumieniem. Pierwszy to prof. Bogdan Chazan, drugi to ten, którego nazwiska na razie nie mogę zdradzać. Czekam, aż ujawnią je koledzy z tabloidów, tak jak upublicznili nazwisko 60-letniej aktorki.