Przyjęło się w demokracji, że jak ktoś ma władzę, to powinien też mieć nad sobą kontrolę społeczną. Dopiero pozyskane – pośrednio lub bezpośrednio – zaufanie ludzi uzasadnia korzystanie przez rządzących z pieniędzy podatników. I utrata tego zaufania, co do zasady, prędzej lub później powinna odcinać od budżetowego źródełka.
Tak to działa w samorządach, tak działa we władzy ustawodawczej i wykonawczej, a także – zaryzykuję – w czwartej władzy, jak nazywa się prasę. Gdy czytelnicy przestają ufać – przestają też płacić, proste. Jest jednak wyjątek – władza sądownicza. I choćby potencjalne powiązanie jej z mechanizmami demokracji budzi zawsze największy opór.
Dla sędziów nie ma nic ważniejszego niż niezawisłość. A o jakiej niezawisłości mówić, kiedy budżety dla sądów projektuje władza wykonawcza? Ma rację rzecznik praw obywatelskich, że coś tu zgrzyta. Ale trudno o proste rozwiązanie: dopóki w funkcjonowaniu trzeciej władzy nie odgrywa roli choćby okruch „rządów ludu”, dopóty władza ta nie powinna mieć wolnej ręki w wydawaniu pieniędzy temu ludowi zabranych. Jeżeli sądy mają autonomicznie decydować o swoim budżecie, to powinny też mieć – przynajmniej częściowo – legitymację demokratyczną (choćby członkowie Krajowej Rady Sądownictwa). W przeciwnym razie powstanie państwo w państwie: sami się wybieramy, sami decydujemy o swoich budżetach, ale konsekwencje tych decyzji ponoszą wszyscy.