Społeczeństwo, a przynajmniej ta jego część, która 18 czerwca miała coś do załatwienia w sądzie, w końcu dowiedziało się, jaka jest rzeczywista sytuacja płacowa pracowników sądownictwa. Ale ich protest miał jeszcze jeden pozytywny skutek: dowiódł, że rację mieli ci, którzy krytykowali wprowadzony w 2013 r. menedżerski system zarządzania sądami. Skutkiem jest bowiem dzisiejsze osamotnienie pracowników w walce o godziwą płacę.

Reforma polegała na odebraniu części kompetencji prezesom sądów i przekazaniu ich dyrektorom. Ze strony rządzących to był majstersztyk: jednym ruchem zyskali większe wpływy w sądach i poróżnili środowisko. Kiedyś, gdy dyrektor nie miał pieniędzy, szedł do prezesa i mówił, ile mu w kasie brakuje. A prezes szedł do resortu i śmiało przedstawiał potrzeby jednostki, którą zarządzał. Grali do tej samej bramki.
Po 1 stycznia 2013 r. to się zmieniło. Prezesowi obecnie nic do finansów sądu. O to ma dbać dyrektor. Tylko że ma on dużo słabszą pozycję negocjacyjną od prezesa. Już chociażby dlatego, że to minister – a nie prezes – może go zwolnić w dowolnym czasie, jeżeli uzna, że naruszył on swoje obowiązki.
I tak cele reformy zostały osiągnięte: dyrektorzy nie wiszą u klamki ministra, a ten zawsze może ich wskazać jako winnych złej sytuacji finansowej w sądach. Perspektywa natychmiastowej utraty pracy skutecznie dyrektorów motywuje. Do milczenia.