Nieuchronność kary. Wielu o tym słyszało, mniej doświadczyło na własnej skórze. Ale będzie ich przybywać. I jeśli policjanci będą wlepiać więcej mandatów, to przepraszam bardzo, jestem za. Gdy odprowadzam dzieci do szkoły, zawsze staję w połowie pasów, bo przynajmniej dwa razy w tygodniu jakiś kierowca, najczęściej gadający przez komórkę, się zagapi i przez nie przejeżdża, mimo że ten drugi się zatrzymał, by nas przepuścić.
Gdy po drodze czekam przed światłami, zawsze odsuwam się co najmniej metr od krawężnika, bo pędzące 90, a nie 50 km/h auto podskakujące na torach tramwajowych może się nie wyrobić na zakręcie, który tylko z pozoru wygląda na łagodny. A jadąc do pracy na rowerze ścieżką, zawsze zwalniam przed przejechaniem przez ulicę, choć to ja mam pierwszeństwo, a nie skręcający samochód. Poruszając się po ulicy, nieważne czym, moją naczelną zasadą jest „nie dać się zabić”.
Ciekawe, że ci sami spieszący się, rozkojarzeni, gadający przez telefony kierowcy, po wjechaniu np. do Niemiec albo Słowacji, stają się spokojni i uważni. To, co utrzymuje ich szaleństwo na wodzy, to właśnie nieuchronność kary i wysokość mandatów. Można się zżymać na policjantów i narzekać, że egzekwując przepisy, nabijają sobie statystyki i łatają budżet. Można też spojrzeć na to z drugiej strony. Swoim działaniem ratują nas, potencjalnych sprawców, ale i ofiary wypadków, przed poważnymi kłopotami.