Według klasycznej definicji mobbing to wszystko, co złe. Ma na celu poniżenie podwładnego i negatywny wpływ na jego samoocenę – lub tym właśnie skutkuje; objawia się niczym nieuzasadnionym nękaniem, podważaniem kompetencji, budową ostracyzmu.
W Polsce to wciąż jeden z problemów, do którego nie dorośliśmy. Mam tu na myśli głównie pracodawców i szefów, którym podlegają zatrudnieni. Przypadki nadużywania pozycji służbowej trafiają się i w korporacjach, i w mniejszych firmach – jakkolwiek byśmy udawali, taka właśnie jest polska rzeczywistość. Można kusić się o zakład, że im kondycja intelektualna przełożonego niższa, tym chętniej korzysta z patologicznych metod budowania swojego autorytetu. Często robi to świadomie, wiedząc, że w praktyce nic mu za te niecne czyny nie grozi. Bo rzeczywiście wyegzekwowanie na drodze prawnej w Polsce odpowiedzialności za nękanie w pracy jest niemal niewykonalne. Nie dość, że pozostaje jedynie droga cywilna, z definicji bardziej skomplikowana i niepewna, to formalne obwarowania są raczej na korzyść broniących się przed zarzutami, a nie pokrzywdzonych.
I zapewne niewiele się u nas w tej kwestii zmieni, dopóki nie przyjmiemy rozwiązań rodem z Ameryki, która umie sobie radzić z podobnymi patologiami dzięki sprawnemu systemowi prawnemu. Przykład? Kilka lat temu niemal 30 dzieci z Maryland zawieszono w prawach przedszkolaka za nękanie koleżanek. Jeden z pięciolatków dostał naganę z wpisem do akt, które będą mu towarzyszyć przez całą edukację. Za co? Uszczypnął rówieśniczkę w pośladek. Czy zrobi to kiedyś ponownie? Nie sądzę.