Profesor Piotr Winczorek miał tę niezwykłą cechę, że całą złożoność rzeczywistości politycznej, prawnej i społecznej traktował w kategoriach zdrowego rozsądku
Mimo że ciężko chorował już od kilku lat, jego śmierć zaskoczyła chyba wszystkich bliskich przyjaciół i kolegów ze świata akademickiego. W swoich ostatnich dniach przejmował się głównie tym, czy na czas przygotuje testy dla studentów i zorganizuje zastępstwo na egzaminy, jakby kolejny pobyt w szpitalu był zaledwie pobocznym, choć nieco dokuczliwym utrudnieniem w normalnym trybie pracy. Sumienność w wywiązywaniu się z obowiązków, która wzbudzała podziw wielu kolegów obserwujących postępującą chorobę profesora, dla niego samego była kwestią elementarnej przyzwoitości i uczciwości wobec innych – niezależnie od tego, czy byli to studenci I roku, czy wybitne autorytety prawnicze.
W natłoku zajęć nigdy nie okazywał zniecierpliwienia ani nie tworzył oficjalnego dystansu. Wręcz przeciwnie, jako osoba z natury łagodna wszystkim współpracownikom i rozmówcom okazywał ogromną życzliwość i tolerancję. Jego wyrozumiałość dla dziennikarzy nie miała chyba granic, biorąc pod uwagę, że potrafili zasypywać go prośbami o komentarz kilkanaście razy dziennie. Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy zadzwoniłam do niego z pytaniem i okazało się, że właśnie prowadzi samochód, to pomimo moich zapewnień, że mogę zadzwonić też później, specjalnie zjechał na pobocze, żeby wyjaśnić mi interpretacyjne zawiłości pewnego artykułu konstytucji. Tę samą życzliwość i zrozumienie najlepiej znają jego przyjaciele i wieloletni współpracownicy naukowi.
– Podczas naszych pierwszych spotkań na Wydziale Prawa UW w 1980 r. ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, jak przyjazny i pomocny był dla młodych asystentów, często zagubionych i przytłoczonych okazją do obcowania z wielkimi, zasłużonymi profesorami uniwersyteckimi. Pamiętam zresztą, jak zupełnie bezinteresownie zaproponował mi, wówczas dwudziestoparoletniemu magistrowi, wspólne napisanie artykułu, mimo że wcześniej sam wykonał 80 proc. pracy – opowiada prof. Tomasz Stawecki, przyjaciel i współpracownik prof. Winczorka. Najbardziej znanym i namacalnym efektem ich bliskiej, 35-letniej znajomości jest kultowy dla całego pokolenia prawników i politologów czerwony skrypt ze wstępu do prawoznawstwa, który dotąd doczekał się już dziewięciu wznowień.
Nawet jako młody asystent na UW reprezentował (nie tak znowu powszechny) typ akademika, który nie miał ambicji dokonania przełomu w uprawianej dyscyplinie. – Nie był wizjonerem, naukowym rewolucjonistą, który wyznacza nowe kierunki myślenia czy tworzy abstrakcyjne systemy. Całą złożoność rzeczywistości politycznej, prawnej i społecznej traktował w kategoriach zdrowego rozsądku. Myślę, że wynikało to z faktu, iż dojrzewał życiowo i intelektualnie w latach 50. i 60., czyli w czasach silnej dominacji ideologii nad społeczeństwem. Radykalizmowi i kategorycznym sądom przeciwstawiał swój trzeźwy sceptycyzm i ostrożny dystans – mówi prof. Stawecki.
W prywatnych relacjach czasem pozwalał, aby nad zdrowym rozsądkiem górę wziął jego temperament, zwłaszcza jeśli chodziło o sprawy państwowe. – Potrafił toczyć ze mną niekończące się i burzliwe spory na tematy prawno-polityczne, bo w bardzo wielu kwestiach mieliśmy zupełnie inne poglądy. Zdarzyło się nawet, że rzucił słuchawką i nie dzwonił do mnie przez tydzień. Oczywiście wszystko wracało potem do normy, bo wszystkie nasze kłótnie były z czystej sympatii. Profesor miał zresztą duże, często autoironiczne poczucie humoru. Nie było w nim przy tym żadnego zacietrzewienia i wyniosłości, które niektórzy profesorowie naturalnie okazaliby w podobnych sytuacjach swoim dwadzieścia lat młodszym kolegom – mówi prof. Jan Majchrowski z UW, przyjaciel i pierwszy doktor wypromowany przez profesora Winczorka.
W ostatnich latach, mimo że nie dawał już rady prowadzić intensywnej pracy naukowej, nie zwalniał tempa w pisaniu komentarzy i felietonów na temat bieżących sporów politycznych zahaczających o sprawy natury konstytucyjnej. „Ja się bardziej stałem publicystą niż uczonym. To jest chyba istotne, bo uczeni, którzy piszą dzieła dla pięciu innych uczonych, nie oddziałują na bieg wydarzeń. Natomiast ci, którzy są bardziej otwarci na zewnątrz, mają szansę, że na coś wpłyną. Zawsze ma się nadzieję, rzecz jasna, że to będzie wpływ dobry” – przyznawał kilka lat temu w wywiadzie dla PAP udzielonym z okazji 40-lecia pracy naukowej i dydaktycznej.
Na studia prawnicze trafił za namową najbliższych. Choć sam chciał studiować historię, to, jak wspominał po latach, rodzina wyperswadowała mu ten pomysł, upominając, że jeśli chce iść na studia humanistyczne, niech przynajmniej wybierze takie, które przygotowują do podjęcia konkretnej pracy.
Jednak nigdy nie ciągnęło go szczególnie do czynnego wykonywania któregoś z zawodów prawniczych. „Byłem na aplikacji w sądzie, ale muszę powiedzieć, że niezbyt mi się ona podobała. Nudne to było przeokropnie, może dlatego, że miałem niespecjalnie atrakcyjnego patrona, ale również może i z tego powodu, że interesowałem się nie stricte prawniczymi zagadnieniami, lecz politologią i nauką o państwie” – opowiadał przed 12 laty w wywiadzie dla pisma „Edukacja prawnicza”. Należał do coraz bardziej uszczuplonego już pokolenia absolwentów prawa, którzy nie musieli od początku nauki uniwersyteckiej myśleć o przyszłej specjalizacji zawodowej i oprócz zajmowania się typowo prawniczymi problemami rozwijali także szerokie zainteresowania humanistyczne. Obok studiowania systemów politycznych i partyjnych prof. Winczorek oddawał się lekturze książek z historii myśli społecznej i politycznej, filozofii i historii kultury.
Już po skończeniu studiów na UW w 1966 r. poznał promotora swojej przyszłej pracy doktorskiej prof. Stanisława Ehrlicha, który w tamtym czasie porzucił już marksistowski dogmatyzm w uprawianiu teorii prawa, a prowadzone badania zaczął koncentrować na problematyce pluralizmu politycznego i instytucjonalnego. To przekonanie o nieusuwalnej różnorodności życia społecznego i politycznego było dla prof. Winczorka punktem wyjścia do doktoratu na temat roli stronnictw sojuszniczych w PRL, ale także motywacją, jaka stała za wstąpieniem do Stronnictwa Demokratycznego. – Piotr był typem politycznego pozytywisty, a nie działacza. Uważał, że panujący system, ze wszystkimi jego wadami, pozwala na pewien elementarny pluralizm i minimum samorządności. Był stąd przekonany, iż należy je wcielać w życie poprzez oddolne, mozolne rozbudowywanie mechanizmów demokratycznych – tłumaczy prof. Stawecki. To był także powód, dla którego w wyborach do sejmu kontraktowego wystartował z list SD, choć od początku wiedział, że ma niewielkie szanse na mandat. Nie pomogło nawet chwytliwe hasło wyborcze „Nie kupuj kota w worku, głosuj na Winczorka”.
Uczestniczył w rozmowach przy Okrągłym Stole jako przedstawiciel koalicyjnego SD w roli eksperta od kwestii ustrojowych. Pod wpływem tych doświadczeń oraz świadomości, że był to dopiero początek gruntownych przemian politycznych i prawnych w Polsce, jego zainteresowania naukowe coraz bardziej kierowały się w stronę prawa konstytucyjnego. Można to zresztą dostrzec czytając felietony, które zaczął wówczas publikować w „Rzeczpospolitej”.
Mimo że większy wpływ na jego podejście badawcze i poglądy konstytucyjne wywarła francuska nauka o państwie i prawie niż tradycja anglosaska, to od początku debaty na temat kształtu przyszłej konstytucji RP opowiadał się przeciwko przewadze pozycji władzy wykonawczej nad parlamentem. Na przekór głośnym postulatom wzmocnienia kompetencji prezydenta, które po Okrągłym Stole głosiło wielu prominentnych prawników, prof. Winczorek otwarcie proponował „rozproszenie” władz zgodnie ze słynną formułą Monteskiusza, wątpiąc w to, czy Polska potrzebuje jednego centrum decyzyjnego. Na początku lat 90. nie było to już może stanowisko rewolucyjne, ale też z pewnością nie uznawano go za pogląd określający oczywisty i naturalny kierunek przemian ustrojowych. – Nie można sprowadzać państwa jedynie do władzy. Silna władza nie musi oznaczać, że państwo jest silne – mówił w 1991 r. na konferencji w Belwederze poświęconej przyszłej Konstytucji RP. Te przekonania przeniósł następnie na grunt komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, w której był szefem jednego z zespołów ekspertów. – Był znakomitym przewodniczącym. Umiał nie tylko wsłuchiwać się w głosy innych i dążyć do szerokiego kompromisu, ale kiedy było trzeba, potrafił też stanowczo powiedzieć „nie” wszelkim niedorzecznym i nierozsądnym propozycjom – wspomina prof. Maria Kruk-Jarosz, konstytucjonalista z Uczelni Łazarskiego, która wraz z prof. Winczorkiem pracowała nad projektem konstytucji.
Zawsze uważał, że w polityce jest zbyt mało prawników i w tym widział jedną z przyczyn licznych przypadków amatorszczyzny i nieudolności legislacyjnej. Za przykład dawał parlament francuski, gdzie spora część posłów to byli adwokaci czy notariusze. Był zresztą zdeklarowanym frankofilem.
Zmarł, mając 71 lat, choć wielu znajomych przyznaje, że zawsze wyglądał na osobę o dekadę starszą. Nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem, na co nie bez wpływu pozostał fakt, że jako kilkumiesięczne dziecko był ukrywany w piwnicy przez rodzinę w czasie trwającego powstania warszawskiego. Nigdy nie poznał swojego ojca, który na krótko przed jego narodzinami trafił na Pawiak. Matka, popularna tancerka, umarła, kiedy miał zaledwie rok.
W prywatnych relacjach czasem pozwalał, aby górę wziął jego temperament. Zdarzyło się nawet, że rzucił słuchawką i nie dzwonił przez tydzień. Oczywiście wszystko wracało potem do normy. Profesor miał zresztą duże, często autoironiczne poczucie humoru