Aż 13 proc. ubiegłorocznych absolwentów amerykańskich szkół prawa wylądowało na bezrobociu, a zaledwie połowie udało się wejść na ścieżkę zawodową w sektorze prywatnym. Czy Polacy mają powody do narzekania?
Po starannym rozważeniu wszelkich „za” i „przeciw” trzydziestoletnia Chloe Gilgan w 2005 r. postanowiła zdawać do mało znanej i niezbyt cenionej nowojorskiej szkoły prawa (New York Law School). Podejmując tak zobowiązującą decyzję, doskonale zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z nauką w trzecioligowej uczelni, w której czesne za trzy lata studiów wynosi prawie 148 tys. dolarów, czyli niewiele mniej niż studia prawnicze na Harvardzie (ok. 160 tys. dolarów). Przekonały ją jednak statystyki i zapewnienia biura rekrutacji, że w ciągu dziewięciu miesięcy od uzyskania tytułu Juris Doctor w 2003 r. pracę znalazło aż 91 proc. absolwentów NYLS, a w 2004 r. – 90 proc., natomiast oferowane im zarobki były porównywalne z wynagrodzeniem, jakie na początek dostawali młodzi prawnicy po uniwersytetach prestiżowej Ligi Bluszczowej (Ivy League). Mając przed sobą twarde dane i ambicje, liczyła na to, że nie znajdzie się w gronie przegranych.
Gilgan ukończyła studia w gronie 15 proc. najlepszych absolwentów swojego rocznika. Ponieważ jeszcze w trakcie nauki odbyła liczne staże m.in. w nowojorskiej kancelarii prawnej, stanowej agencji ds. praw człowieka, organizacji pozarządowej i prokuraturze okręgowej na Brooklynie, spodziewała się, że na rynku pracy wystartuje raczej z mocnej pozycji.
Po zdaniu egzaminu zawodowego (bar exam) w 2008 r., czyli w samym środku kryzysu finansowego, wysłała aplikacje o pracę do blisko 100 firm prawniczych. Ale wbrew utartemu przeświadczeniu, że prawnik znajdzie pracę nawet na najtrudniejszym rynku, szybko pozbyła się złudzeń, że z dyplomem NYLS jakakolwiek kancelaria zaoferuje jej płatne zajęcie. Jedyną związaną z wykształceniem pracę, jaką w końcu udało jej się dostać, była posada asystentki prawnej (paralegal), która nie wymagała nawet dyplomu JD. Po sześciu latach nauki została z niespłaconym, sześciocyfrowym kredytem i pracą za dwadzieścia parę dolarów na godzinę. Tymczasem duma i ponaglenia z banku podpowiadały, że powinna już od dawna mieć stanowisko associate w dużej kancelarii prawnej.
Pozwy zbiorowe przeciwko uczelniom
Podobnie jak ośmiu innych absolwentów nowojorskiej szkoły prawa, rozgoryczonych, że ich kosztowna inwestycja generuje tylko kolejne straty, Chloe postanowiła przyłączyć się do pozwu zbiorowego przeciwko swojej alma mater. – Nikt nie mógł zagwarantować mi pracy, ale z pewnością powinnam zostać rzetelnie poinformowana, jakie mam szanse, aby ją znaleźć – tłumaczyła Chloe na antenie radia NPR.
W złożonej w 2011 r. skardze absolwenci NYLS oskarżyli uczelnię o to, że wprowadziła ich w błąd, publikując fałszywe, a w najlepszym wypadku zmanipulowane i niepełne dane o losach swoich byłych studentów, na podstawie których co roku układany jest opiniotwórczy ranking szkół prawa U.S. News & World Report. Przez amerykańskie uczelnie jest on traktowany z podobną nabożnością, z jaką globalny biznes co roku analizuje zestawienie największych korporacji Fortune 500. Stanowi bowiem nie tylko miarę prestiżu i skuteczności polityki marketingowej, lecz także czynnik, który wpływa na wybór strategii rynkowej rywalizacji oraz planowanie wydatków na najbliższy rok. – Wielu dziekanów podało się do dymisji po tym, jak kierowana przez nich instytucja spadła o kilka miejsc w rankingu U.S. News & World Report – podkreśla Brian Tamanaha, profesor prawa na Uniwersytecie Waszyngtona w Saint Louis, autor książki pod znamiennym tytułem „Upadające szkoły prawa”. W kolorowych broszurach informacyjnych dla przyszłych studentów nowojorska uczelnia od lat powoływała się na swoje doskonałe oceny w zestawieniu i dość skutecznie przyciągała w ten sposób potencjalnych studentów.
Jednak po gruntownej analizie opublikowanych przez nią danych okazało się, że ponad 90 proc. szczęśliwców zatrudnionych w ciągu dziewięciu miesięcy od uzyskaniu dyplomu to nie są pełnoetatowi adwokaci, lecz osoby, które znalazły jakąkolwiek pracę, zwykle mającą więcej wspólnego z gastronomią niż branżą prawniczą, a do tego w niepełnym wymiarze. W rzeczywistości zaledwie trzydzieści kilka procent absolwentów NYLS otrzymało we wspomnianym okresie ofertę zatrudnienia wymagającą zaliczonego egzaminu zawodowego. Mimo to w 2009 r., w szczytowym okresie cięć w firmach prawniczych i sektorze publicznym, na pierwszy rok studiów szkoła przyjęła największy w historii rocznik liczący aż 736 osób. Uczelnia znacząco naciągnęła też dane o zarobkach swoich byłych studentów, gdyż kalkulowała je w oparciu o starannie wyselekcjonowaną grupkę 20 proc. absolwentów, którym powiodło się na rynku pracy i nie mieli oporu przed pochwaleniem się swoimi sukcesami. Pomimo tych nieprawidłowości pozew zbiorowy przeciwko NYLS został odrzucony. Wprawdzie sąd wyraził ubolewanie, że tak niepomyślnie potoczyła się kariera jej studentów, lecz jednocześnie stwierdził, że osoby z wyższym wykształceniem i solidnymi zdolnościami analitycznymi powinny umieć lepiej ocenić dostępne im oferty edukacyjne.
Polityka rekrutacyjna i losy absolwentów NYLS to nie był wyizolowany przypadek na edukacyjnej mapie Stanów Zjednoczonych, o czym świadczy kilkadziesiąt pozwów zbiorowych przeciwko szkołom prawa. David Anziska, prawnik z Brooklynu, który w imieniu kilkudziesięciu rozczarowanych absolwentów złożył w sumie piętnaście skarg na uczelniane nadużycia, nie ma złudzeń, że nagłośnienie tych spraw przez media wpłynęło na zaostrzenie obowiązujących szkoły zasad informowania o losach byłych studentów. – Mimo że część pozwów została odrzucona już na etapie przedprocesowym, to wywołały szybką reakcję Amerykańskiego Stowarzyszenia Prawników (ABA). W czerwca 2012 r. ostatecznie zmuszono szkoły, aby szczegółowo informowały, jaka część absolwentów znalazła etat, a ilu ma pracę tymczasową, nieodpłatną lub w niepełnym wymiarze – podkreśla Anziska.
Zanim kryzys finansowy zdziesiątkował miejsca pracy dla prawników, uczelnie spoza czołówki rankingu oprócz stosowania kreatywnej statystyki stopniowo obniżały też wymagania dla potencjalnych studentów. W efekcie w rekordowym roku akademickim 2010/2011 naukę na pierwszym roku prawa rozpoczęło ponad 52 tys. osób w porównaniu z 43,5 tys. dekadę wcześniej. Z zapełnieniem sal wykładowych nie miały też problemów prowincjonalne uczelnie ze spodu rankingu, w których wysokość czesnego nie odbiegała od opłat pobieranych przez uniwersytety z Ligi Bluszczowej. Nawet zorientowany w edukacyjnej geografii Amerykanin prawdopodobnie nie potrafiłby wskazać, w jakim stanie znajdują się uczelnie o nic niemówiących nazwach, takich jak Uniwersytet Wiedenerów, College Prawa Williama Mitchella czy Uniwersytet Quinnipiac.
Dla wielu osób, które miały już na koncie doświadczenie zawodowe w innej branży, szkoła prawa była jednak pomysłem na przetrwanie kryzysu gospodarczego oraz zdobycie kwalifikacji uznawanych za przydatne nawet w najtrudniejszych czasach. Z drugiej strony, większość studentów nawet dziś rozpoczyna naukę z optymistycznym przekonaniem, że niezależnie jak ostra jest rywalizacja o posady w kancelariach, oni będą tym wyjątkiem, który zwycięży w wyścigu o pracę. Dlatego zwyczajnie ignorują niepokojące sygnały płynące z rynku – twierdzi w rozmowie z Prawnikiem Steven J. Harper, były partner w najbardziej dochodowej firmie prawniczej na świecie Kirkland & Ellis, a obecnie publicysta i wykładowca na Uniwersytecie Northwestern. Krytycznie oceniając ewolucję swojego najbliższego środowiska w ciągu trzydziestoletniej pracy dla tej samej korporacji, w niezbyt przyjaznej atmosferze postanowił w 2008 r. odejść nie tylko z macierzystej kancelarii, ale i zrezygnować z wykonywania zawodu.
Occupy Wall Street w prawniczej wersji
Mniej więcej w tym samym czasie amerykańską prasę zaczęły zalewać rozpaczliwe opowieści o zastępach długotrwale bezrobotnych prawników, którzy pobierają kartki żywnościowe, przeprowadzają się z powrotem do rodziców i zaczynają realizować alternatywne pomysły na życie, na przykład zakładając w garażach sklepiki z ekologiczną żywnością czy firmy doradztwa randkowego. Kolejnym alarmującym wyrazem marazmu i rozgoryczenia absolwentów, a nawet profesorów prawa, stało się pojawienie dziesiątków blogów protestu wobec przekrętu, jakim w opinii ich autorów były szkoły prawa (law school scam blogs). Ten prawniczy odpowiednik ruchu Occupy Wall Street nie tylko pomógł skanalizować gniew i frustrację niedoszłych etatowych pracowników kancelarii, lecz także stworzył forum do ostrzegania przed uczelniami pompującymi statystyki dotyczące zatrudnienia.
Jeszcze w 2007 r., kiedy nikogo tak nie bulwersowały wielomilionowe bonusy, premie i drogie prezenty dla partnerów w firmach z kategorii Big Law, ponad 90 proc. absolwentów prawa znajdowało pracę w zawodzie, a ich pierwsze wypłaty często sięgały nawet 160 tys. dolarów rocznie. Młodzi prawnicy, którzy mieli tego pecha, że weszli na rynek pracy zaledwie dwanaście miesięcy później, znaleźli się już na nieporównywalnie gorszej pozycji startowej w wyścigu po pracę w kancelarii. Liczby definitywnie potwierdzają, że absolwenci studiów z ostatnich pięciu lat musieli się zmierzyć z najtrudniejszą w historii sytuacją rynkową. Z danych amerykańskiego Biura ds. Statystyk Zatrudnienia wynika, że w okresie od czerwca 2008 r. do czerwca 2014 r. amerykańskie firmy prywatne i instytucje publiczne zlikwidowały w sumie 73,5 tys. prawniczych etatów (wliczając w to stanowiska asystentów prawnych). O ile sześć lat temu rządowi statystycy przewidywali, że w 2018 r. gospodarka narodowa wygeneruje dodatkowe 98,5 tys. miejsc pracy, w których wymagany jest dyplom JD, o tyle już zgodnie z ich prognozami z 2012 r., w ciągu najbliższej dekady takich etatów ma przybyć już tylko 73,6 tys.
Jak pokazują z kolei dane Narodowego Stowarzyszenia ds. Zatrudnienia w Sektorze Prawniczym (NALP) aż 13 proc. ubiegłorocznych absolwentów szkół prawa wylądowało na bezrobociu, a tylko trzech na pięciu wykonuje zawód zgodny ze zdobytym wykształceniem. Jeśli wziąć też pod uwagę fakt, że zaledwie połowie prawników udaje się dziś rozpocząć zawodową ścieżkę w sektorze prywatnym, to obraz amerykańskiego rynku pracy, jaki wyłania się z danych statystycznych, nawet polskich prawników może zniechęcić do pomstowania na swoją zawodową rzeczywistość.
Na ekranie wszyscy są piękni i bogaci
Wprawdzie dyplom uniwersytetu z Ligi Bluszczowej nadal pozostaje dość pewną przepustką do eleganckiego gabinetu w wielkomiejskiej kancelarii, ale ich absolwenci stanowią zaledwie margines na rynku pracy. Poza pierwszą dziesiątką rankingu U.S. News & World Report szanse na lukratywną posadę spadają dość radykalnie. Wielu absolwentów wchodzących właśnie na rynek pracy spotka duże rozczarowanie, że ich kariera prawdopodobnie nie będzie wyglądała jak ścieżka zawodowa bohaterów seriali z gatunku legal drama. – Każdego roku przeprowadzam sondę wśród studentów prawa w college’u i zawsze z zaskoczeniem odkrywam, jak dużo osób wierzy w to, że wykonywanie zawodu prawnika wygląda w rzeczywistości tak, jak pokazują to filmy i seriale – zauważa Steven J. Harper, który wykłada na Uniwersytecie Northwestern.
O ile blisko 87 proc. młodych prawników po Harvardzie znalazło w zeszłym roku pracę w ciągu dziewięciu miesięcy od uzyskania dyplomu, o tyle w przypadku uznanego Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (20. miejsce w rankingu) zawód prawniczy wykonywało 64 proc. absolwentów, a 24 proc. pracowało w innej branży lub w ogóle. Zresztą im niższa pozycja rankingowa uczelni, tym bardziej te proporcje się wyrównują. Aby poprawić te statystyki, wiele szkół zaczęło nawet zakładać własne kancelarie non profit i zatrudniać w nich bezrobotnych absolwentów, a także tworzyć dla nich dodatkowe etaty w ramach struktury uczelnianej.
W okresie dobrej koniunktury duże, renomowane kancelarie prawne zatrudniały tylu młodych prawników, że oprócz absolwentów uniwersytetów z Ligi Bluszczowej na stanowiska associate mogły też liczyć osoby, które skończyły studia na niżej notowanych uczelniach. Teraz, kiedy liczba nowych etatów dla „juniorów” drastycznie spadła, firmy mogą swobodnie przebierać tylko wśród absolwentów Yale i Harvarda – przekonuje profesor Deborah Jones Merritt ze szkoły prawa na Uniwersytecie Stanowym Ohio, która jako jeden z pierwszych przedstawicieli środowisk naukowych zaczęła otwarcie krytykować politykę wyższych uczelni.
Gigantyczne kredyty do spłacenia
Kryzys finansowy najmocniej uderzył w dwudziestoparolatków na stanowiskach associate w dużych korporacjach. – Wielkie międzynarodowe kancelarie nadal oferują najwyższe wynagrodzenia początkującym prawnikom, ale z roku na rok wchłaniają coraz mniej absolwentów i obecnie odsetek ten wynosi zaledwie ok. 10 proc. – zauważa Steven J. Harper.
Dla większości z nich praca w dużej korporacji prawnej do tej pory oznaczała prestiż, ale też niewykluczone, że była jedyną szansą na spłatę idących w setki tysięcy dolarów kredytów studenckich. Wraz z nadprodukcją młodych prawników w ostatnich latach w zawrotnym tempie, grubo przekraczającym stopę inflacji, rosła bowiem wysokość czesnego. Choć trudno w to uwierzyć, to dane Amerykańskiego Stowarzyszenie Prawników (ABA) wskazują, że o ile w 1987 r. edukacja prawnicza na prywatnej uczelni kosztowała średnio 8,9 tys. dolarów za rok, o tyle w 2013 r. trzeba było za nią zapłacić już ok. 40,5 tys. dolarów. A jak dowodzi przypadek nowojorskiej szkoły prawa, nie trzeba być Harvardem, żeby lekką ręką za trzy lata zainkasować od każdego studenta po 150 tys. dolarów. Te astronomiczne kwoty znajdują bezpośrednie przełożenie na wysokość zadłużenia prawników rozpoczynających karierę. W 2013 r. 84 proc. absolwentów prawa miało na swoim koncie niespłacony kredyt studencki, a średnia wysokość ich zobowiązań wynosiła blisko 165 tys. dolarów.
Eksperci są zgodni, że za pompowanie czesnego w dużej mierze odpowiada masowa obsesja pracowników uczelni i samych studentów na punkcie awansu w rankingu U.S. News & World Report. Aby zająć przyzwoitą lokatę, szkoły co roku prześcigają się w poprawianiu swoich ocen w rubrykach takich jak „wydatki przypadające na jednego studenta” czy „liczba wolumenów w bibliotece”. Matt Leichter, licencjonowany, choć niepraktykujący prawnik oraz autor bloga o sugestywnej (i trudno przetłumaczalnej) nazwie „Law School Tuition Bubble” podkreśla, że uczelnie nie mają żadnej finansowej zachęty, aby zmniejszać liczebność nowych roczników ani wysokości pobieranych od nich danin. – Większość dochodów z czesnego pochodzi przecież z kredytów studenckich gwarantowanych i dofinansowywanych przez rząd federalny. Jeśli zapożyczony prawnik pracujący w sektorze prywatnym nie ureguluje swoich zobowiązań w ciągu 25 lat, to w praktyce po tym okresie jego dług zostanie pewnie umorzony, a niespłacone raty pokryje podatnik – wyjaśnia Leichter.
Szanse na to, że niedawni absolwenci kiedyś sami spłacą studenckie pożyczki, są jednak nikłe. Ponieważ klienci kancelarii wykorzystali recesję, aby wywrzeć na nich presję na obniżenie godzinowych stawek i stosowanie umów ryczałtowych, oszczędności budżetowe zwykle realizowano poprzez redukcję lub zmniejszenie liczby nowych etatów dla najmniej doświadczonych pracowników, a następnie przerzucanie ich obowiązków na asystentów prawnych lub prawników „zadaniowych” zakontraktowanych przez agencję pracy tymczasowej. W latach 2009–2010 250 największych amerykańskich firm prawniczych łącznie zwolniło blisko 10 tys. prawników. Ponadto zaczęto wstrzymywać wszelkie projekty rekrutacyjne i wydatki na szkolenie najmłodszych stażem pracowników, a także outsourcować niektóre prostsze usługi (jak choćby przegląd dokumentacji) na asystentów prawnych w tańszych stanach lub w Indiach.
Choć sytuacja na rynku usług prawniczych poprawiła się nieznacznie pod koniec 2011 r., to z sondażu przeprowadzonego wówczas przez firmę doradczą Robert Half Legal wśród szefów kancelarii wynikało, że najbardziej poszukiwanymi pracownikami są doświadczeni asystenci prawni oraz prawnicy z biznesowymi kompetencjami i własnym portfolio klientów. Zdaniem Harpera nie jest to przejaw okresowych fluktuacji rynkowych, lecz długoterminowych trendów i strukturalnych przemian w branży. – Już teraz duże kancelarie coraz większy zakres usług prawnych zlecają prawnikom za granicą, których wynagrodzenie jest ułamkiem honorarium, jakie należałoby zapłacić krajowym juniorom. Partnerzy zarządzający koncentrują się zaś na szybkim pomnażaniu zysków, nie myśląc o inwestowaniu w młodszych prawników, skoro łatwo ich wymienić, gdy tylko zachcą odejść. Natomiast ci, którym uda się dłużej popracować w jednej firmie, szybko się orientują, jak nikłe mają dziś szanse, aby awansować na partnera – tłumaczy Harper.
Jego zdaniem mało realne jest, aby młodzi prawnicy poszli w kierunku zakładania indywidualnych praktyk, biorąc pod uwagę ich słabe przygotowanie biznesowe. – Absolwenci amerykańskich szkół prawa nie mają dużego pojęcia o praktycznych aspektach wykonywania zawodu, prowadzenia własnej firmy, a tym bardziej o pozyskiwaniu klientów. Bardzo często nie wiedzą, jak się sporządza pisma procesowe, ustala terminy przesłuchań czy wystawia faktury. Założenie własnej praktyki byłoby dość przytłaczającym przedsięwzięciem – ocenia Harper.
Inni sugerują z kolei, że rzesza zadłużonych i pozbawionych zawodowych perspektyw młodych prawników powinna dla odmiany odważniej zastanowić się nad propozycjami pracy, jakie oferują rynki zagraniczne. – Działalność wielonarodowych koncernów przestała być uzależniona od dostępu do amerykańskiego rynku usług prawniczych. W rzeczywistości coraz więcej globalnych firm bardziej ceni sobie doradztwo prawne świadczone przez kancelarie zagraniczne niż drogich nowojorskich prawników. Absolwenci amerykańskich szkół prawa mogliby skorzystać z możliwości, jakie otwierają się dla nich w krajach, w których obowiązuje anglosaski system prawny. Szkoda tylko, że tak słabo znają obce języki – przyznaje profesor Jones Merritt.
Nie ma wątpliwości, że mało obiecujące perspektywy młodych amerykańskich prawników silnie wpłynęły na zawodowe wybory kolejnych roczników studentów. W roku akademickim 2013/2014 liczba osób zdających studia prawnicze spadła bowiem do najniższego poziomu od 1977 r. W ubiegłym roku szkoły prawa przyjęły w sumie 39,6 tys. studentów, czyli aż o blisko 12,5 tys. mniej niż w rekordowym sezonie 2010/2011.