Maleją szanse na przyjęcie unijnego rozporządzenia, które ograniczałoby firmom spoza UE dostęp do rynku zamówień publicznych. Grupa kilkunastu państw sprzeciwiła się temu rozwiązaniu.
Ogłoszone niedawno wyniki przetargu na dostawę elektrycznych autobusów dla Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie po raz kolejny rozpętały dyskusję na temat udzielania zamówień publicznych chińskim firmom. Polski producent Solaris zarzucił dostawcy chińskich eBusów stosowanie dumpingowych cen, a zamawiającemu, że nie interesuje go jakość kupowanych pojazdów. W komentarzach, jak zwykle przy takich okazjach, pojawił się przykład COVEC i jego spektakularnej wpadki na budowie autostrady A2 oraz głosy o potrzebie zamknięcia rynku przed Chińczykami.
Pierwszy krok w tę stronę został już zrobiony. W styczniu tego roku Parlament Europejski głosował nad projektem rozporządzenia w sprawie dostępu towarów i usług z państw trzecich do rynku wewnętrznego Unii w zakresie zamówień publicznych oraz procedur wspierających negocjacje dotyczące dostępu unijnych towarów i usług do rynków zamówień publicznych państw trzecich. Pod tą rozbudowaną nazwą kryją się przepisy, które pozwoliłyby eliminować z rynku UE firmy z krajów zamykających swe przetargi przed unijnymi wykonawcami. We wniosku legislacyjnym Komisja Europejska wymieniała przede wszystkim USA i właśnie Chiny.

Duży sprzeciw

Projekt musi teraz przyjąć Rada UE, co wymagałoby jednomyślności państw członkowskich. Tymczasem, jak wynika z dokumentów Biura Analiz Parlamentu Europejskiego, aż 15 z nich jest sceptycznie nastawionych do nowych przepisów. Główny powód – obawa przed środkami odwetowymi ze strony państw, przed którymi zostałyby zamknięte rynki.
Z drugiej strony są też państwa takie jak Polska, które popierają wprowadzenie ograniczeń, ale uważają, że projektowane przepisy okazałyby się zwyczajnie nieskuteczne.
– Polska od początku aktywnie uczestniczy w dyskusjach nad dokumentem, wskazując przede wszystkim na potrzebę przyjęcia instrumentu, który zapewni poszanowanie zasady wzajemności w relacjach z partnerami handlowymi UE, ale także na kwestie, które wymagają modyfikacji, aby rozporządzenie mogło być narzędziem skutecznym – mówi Magdalena Olejarz, dyrektor Departamentu Unii Europejskiej i Współpracy Międzynarodowej Urzędu Zamówień Publicznych.
Jest też powód stricte prawny, podający w wątpliwość możliwość wprowadzenia zaproponowanych ograniczeń.
– Zmieniła się interpretacja głównych zasad traktatowych. Dawniej odczytywano je jako gwarantujące równe traktowanie firm z państw członkowskich UE. Teraz zaś pojawiła się wykładnia, że chodzi o wszystkich przedsiębiorców działających na terenie UE. To zasadnicza różnica, gdyż taka interpretacja oznaczałaby też zakaz dyskryminacji firm spoza UE – tłumaczy dr Włodzimierz Dzierżanowski, prezes Grupy Doradczej Sienna.
Z tych względów wśród obserwatorów panuje powszechne przekonanie, że rozporządzenie ostatecznie nie zostanie przyjęte.
– Prace, z uwagi na sprzeciw wobec tego rozporządzenia sporej grupy państw członkowskich, utknęły w martwym punkcie. PE wprawdzie zajął już stanowisko, ale nie wygląda na to, żeby Grecja sprawująca prezydencję w Radzie UE w tym półroczu zamierzała zająć się tematem, tym bardziej że niebawem będziemy mieć nowy skład PE – ocenia Magdalena Olejarz.

Martwe prawo

Wielu ekspertów uważa, że nie ma co żałować rozporządzenia, gdyż w przyjętym przez PE kształcie prawdopodobnie i tak by nie zadziałało, i stanowiło martwe prawo. A wszystko przez skomplikowane procedury, które wydłużałyby przetarg.
Najpierw zamawiający miał decydować o tym, czy chce wprowadzić ograniczenia dla wykonawców z państw spoza UE i spoza krajów, z którymi zawarto umowy wzajemne. Mechanizm ten byłby stosowany tylko przy zamówieniach powyżej 5 mln euro. Gdyby po otwarciu ofert okazało się, że w którejś z nich co najmniej połowa wartości oferowanych towarów lub usług pochodzi spoza UE, zamawiający powiadamiałby o tym KE. Ta zaś rozstrzygałaby, czy wykluczyć daną firmę z przetargu.
– Konieczność uzyskiwania takiej zgody nie tylko znacznie ograniczyłaby zamawiającego w jego działaniach, lecz dodatkowo przedłużyłaby przetarg – zauważa Dariusz Ziembiński, prawnik Grupy Doradczej KZP i ekspert Business Centre Club.
Początkowo KE miała mieć dwa miesiące na ustosunkowanie się do wniosku zamawiającego – z możliwością przedłużenia tego terminu o kolejne dwa miesiące. PE skrócił jednak ten termin do 15 dni, z opcją przedłużenia o kolejne pięć. W praktyce jednak przetarg i tak wydłużałby się o ponad miesiąc, co mogłoby odstraszać zamawiających od stosowania proponowanych przepisów.

Spadek po COVEC

Podział na zwolenników i przeciwników rozporządzenia biegnie nie tylko między krajami, ale też między branżami. Wytwórcy są raczej przeciwni, co pewnie w jakiejś mierze wynika z faktu, że sami produkują w krajach takich jak Chiny.
Natomiast branża budowlana w UE opowiada się za wprowadzeniem ograniczeń. Polska, po doświadczeniach z COVEC-iem, nie jest tu wyjątkiem.
– Firmy te nie posiadają tutaj żadnego zaplecza kadrowego czy sprzętowego. Z jednej strony oznacza to, że nie ponoszą kosztów stałych, jakie obciążają nasze firmy, i mogą oferować zaniżone ceny. Z drugiej zaś, jeśli zdobędą kontrakt, nie dysponują możliwościami, by go wykonać – ocenia Barbara Dzieciuchowicz, p.o. prezes zarządu Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Drogownictwa.
– Powinna tu decydować zasada wzajemności. Jeśli nasi przedsiębiorcy nie są wpuszczani do innych państw, to dlaczego my mamy wpuszczać ich spółki – pyta.
Przypomina również, że chociaż od zejścia konsorcjum COVEC z budowy minęły już lata, to wciąż nie wypłacono Polsce pieniędzy z gwarancji bankowych, jakie zabezpieczały kontrakt na budowę A2.
Z oczywistych względów fiasko proponowanych przepisów cieszy zaś chińskie firmy i ich przedstawicieli.
– Równie jednak jak i interes moich mocodawców, mam na myśli interes Polaków. Ograniczanie normalnej konkurencji między przedsiębiorcami zawsze bowiem ostatecznie odbija się na odbiorcach. Najczęściej na tym, że muszą więcej płacić – zauważa Marek Frydrych, reprezentujący w naszym kraju dwie chińskie spółki walczące o zamówienia publiczne.
Podaje przykład przetargu na budowę bloku w jednej z elektrowni. Przeprowadzony po raz pierwszy musiał zostać unieważniony, bo dwie złożone oferty przekraczały zdecydowanie budżet zamawiającego.
– Dopiero gdy w drugim przetargu ofertę złożyła firma Shanghai Electric Group, okazało się, że konkurencja jest w stanie zejść z ceny ponad miliard złotych. Przecież wiadomo, że ostatecznie ten miliard musieliby zapłacić odbiorcy – tłumaczy Marek Frydrych.
Ograniczanie konkurencji zawsze ostatecznie odbija się na odbiorcach