Maciej Strączyński, prezes SSP ''Iustitia'': Są w resorcie sędziowie już tylko z tytułu, którzy budzą się z krzykiem przerażenia, gdy przyśni im się sala rozpraw. Niczego się nie boją bardziej niż tego, że ktoś ich wyrwie z posadki ministerialnej i każe orzekać.

Sędzia podejmujący się roli pełnomocnika ministra sprawiedliwości przed sądem powinien, moim zdaniem, faktycznie stanąć przed sądem – ale dyscyplinarnym. Za uchybienie godności sędziego.

W Ministerstwie Sprawiedliwości pracuje ponad stu dwudziestu sędziów. Zajmują różne stanowiska, od podsekretarzy stanu poprzez funkcje kierownicze różnych szczebli, a skończywszy na stanowisku „głównego specjalisty” – bo wszyscy ci, którzy nie są niczyimi przełożonymi, noszą tytuły „głównych specjalistów”. Wszyscy obłożeni są też zakazem orzekania przez cały czas pracy w ministerstwie. Zakaz ten wynika ze stanowiska Trybunału Konstytucyjnego, który nie bez racji stwierdził, że nie można być jednocześnie przedstawicielem władzy wykonawczej, siedząc za biurkiem w ministerstwie, i władzy sądowniczej, siadając raz na miesiąc na sali rozpraw. Ale czy wolno takiemu sędziemu występować w roli pełnomocnika strony procesowej?
Prezesi od świecenia oczami
Prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawa stale zmieniana (zazwyczaj zresztą na gorsze), problem sądu jako strony postępowania w końcu rozwiązało. Zgodnie z obecnym art. 31a par. 1 pkt 5 ww. ustawy Skarb Państwa w zakresie powierzonego mienia i zadań sądu reprezentuje dyrektor sądu. Jeżeli więc stroną postępowania jest sąd, będący jednostką Skarbu Państwa, jego reprezentowanie nie leży w gestii prezesa będącego sędzią, lecz dyrektora. Nie powinno więc już dojść do sytuacji, w których prezes sądu stawał przed sądem – niekiedy nawet własnym – jako strona.
A tak bywało: gdy w latach dziewięćdziesiątych sędziowie wnosili liczne pozwy o wyrównania wynagrodzeń, prezesi sądów byli stronami postępowania i pisali: „Wykonując polecenie ministra sprawiedliwości, wnoszę o oddalenie powództwa”. Wiedzieli, że powództwa są słuszne, ale decyzje podejmował minister: oni mieli tylko „świecić oczami”.
Gdy po zmianie rządu kolejny minister (był nim Włodzimierz Cimoszewicz) posprzątał błędy poprzedników i wypłacił sędziom należne różnice wynagrodzeń wraz z odsetkami, drwili oni z kolegów, którzy mieli pecha być prezesami w nieodpowiednim momencie: „Zobacz, dali ci wyrównanie, a przecież pisałeś, że ono się nikomu nie należy...”.
Specyfika służby sędziowskiej powoduje, że sędzia nie tylko może kierować się zawsze własnym poglądem: on to musi. Niezawisłość to nie prawo, ale przede wszystkim obowiązek sędziego. Adwokat czy radca prawny działa na zlecenie klienta, prokuratorowi polecenia wydawać może przełożony, sędzia musi decydować sam i to jest immanentna cecha jego służby. Stąd przepisy ograniczają znacznie sędziom możliwość występowania w roli pełnomocnika procesowego.
Kodeks postępowania cywilnego daje sędziemu możliwość reprezentowania przed sądem jedynie własnego dziecka (wnuka już nie!), małżonka, rodzeństwa oraz rodziców, dziadków i ewentualnych dalszych przodków (art. 87 par. 1). Jest to zatem krąg bardzo wąski, węższy nawet niż prawne pojęcie osoby najbliższej. W identyczny sposób określa go ustawa z 30 sierpnia 2002 r. – Prawo o postępowaniu przed sądami administracyjnymi (art. 35 par. 1). Nadto sędzia może reprezentować przed sądem współuczestnika sporu, w którym sam jest stroną, bo wtedy reprezentuje też siebie samego. Ustawodawca wskazał więc wyraźnie, że sędzia nie powinien występować przed sądem jako pełnomocnik. Wolno mu pomagać tylko bliskim krewnym.
Dodatkowo zaakcentował ten zakaz par. 21 Zbioru zasad etyki zawodowej sędziów, uchwalonego przez Krajową Radę Sądownictwa. Określił jasno, że sędzia nie może świadczyć usług prawniczych, żadnych i nikomu. Nie ma tu wyjątku dla ministra sprawiedliwości, organu władzy wykonawczej. Artykuł 35 par. 2 prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi, na który powoływał się podsekretarz stanu Michał Królikowski, udzielając sędziemu ujawnionego w Dzienniku Gazecie Prawnej („Niezawisły sędzia w roli adwokata szefa resortu”, 7 lutego 2014 r.) pełnomocnictwa do występowania przed takim sądem, niczego tu nie zmienia. Pozwala on na występowanie przed sądem jako pełnomocnik „pracownikowi jednostki”, która bierze udział w postępowaniu. Pozwala, ale...
Sędzia to nie pracownik
Przede wszystkim sędzia nie jest w rozumieniu prawa niczyim „pracownikiem”. To stwierdził Sąd Najwyższy w orzeczeniu z 28 listopada 2012 r. (III CZP 75/12). Orzekł, że sędzia nie może być pełnomocnikiem nawet prezesa sądu, w którym orzeka, gdyż wykonywanie funkcji pełnomocnika jest zajęciem przeszkadzającym pełnieniu obowiązków sędziowskich, może osłabiać zaufanie do bezstronności, obniżać autorytet, a w niektórych sytuacjach nawet narazić na ujmę godności urzędu sędziego. Sędzia pełni służbę dla Rzeczypospolitej, sąd to tylko jej miejsce. Zatem nawet sądu nie może sędzia reprezentować jako pełnomocnik. A ministra?
Przecież sędzia tym bardziej nie jest pracownikiem ministerstwa. Pełni służbę w sądzie i z sądu otrzymuje wynagrodzenie. Nie zmieni tego żadne tłumaczenie ministra czy jego rzecznika prasowego. Do ministerstwa sędzia jest „tylko” delegowany, co jest zresztą klątwą sądów powszechnych: delegowany zajmuje etat, wynagrodzenie trzeba mu płacić, ale w sądzie go nie ma i muszą zastępować go inni sędziowie, bez nadziei, że etat zostanie obsadzony. Stąd kolegia sądów niemal nigdy nie wyrażają zgody na delegowanie sędziów do ministerstwa. Po co minister je o zgodę pyta, nie wiedzą nawet najstarsi górale, bo odmowami nie przejmuje się w najmniejszym stopniu.
Sędzia delegowany do ministerstwa nie może orzekać, ale jest to – teoretycznie – czasowe zawieszenie. W ostatnim okresie głośno było o planach ograniczenia czasu delegacji sędziów do ministerstwa, bowiem obecnie sędzia może tam być delegowany dożywotnio. I są w ministerstwie tacy „sędziowie” – już tylko z tytułu – którzy budzą się z krzykiem przerażenia, gdy przyśni im się sala rozpraw. Niczego się nie boją bardziej niż tego, że ktoś ich wyrwie z posadki ministerialnej i każe orzekać. Gdy więc w jednym z licznych jednoczesnych projektów zmian prawa o ustroju sądów powszechnych (tym z 13 grudnia 2013 r.), opracowanych w resorcie, zaproponowano ograniczenie czasu delegacji sędziów do ministerstwa, zrobiono to tak, aby nikt nie musiał wrócić do orzekania. Projekt brzmi: delegacja najwyżej na pięć lat, potem przedłużenie, maksimum na kolejne pięć lat, a potem obowiązkowy powrót do sądu. Na... co najmniej jeden dzień. „Dopiero” po tym dniu kolejne dziesięć lat delegacji.
Biurko lepsze od sali rozpraw
Taki zurzędniczały sędzia być może zgodzi się reprezentować ministra jak adwokat, chociaż w świetle prawa ma obowiązek tego odmówić. On nie chce jednak być sędzią, chce być urzędnikiem resortu. To dobra posada, jeśli ktoś woli biurko od sali rozpraw. Sędzia z przekonania, mający we krwi orzekanie, nie woli. Dlatego łatwiej w ministerstwie o takich, w których urzędnik przeważa nad sędzią. W szczególności wśród tych, którzy na delegacjach są najdłużej.
Sędzia podejmujący się roli pełnomocnika ministra sprawiedliwości przez sądem powinien – moim zdaniem – stanąć przed sądem, ale dyscyplinarnym. Za uchybienie godności sędziego polegające na świadomym świadczeniu usługi prawniczej organowi władzy wykonawczej. Jeżeli zaś pełnomocnictwa udzieliłby mu podsekretarz stanu będący sędzią, to i on uchybiłby zasadom służby. Niewątpliwie tą sprawą powinna się zająć Krajowa Rada Sądownictwa, z urzędu, bo nie sądzę, by zwrócił się do niej minister.
Sędzia delegowany może być zurzędniczały, może przez wiele lat nie widzieć sali rozpraw, ale dopóki tytuł sędziowski ma, musi podlegać zasadom dotyczącym sędziów. Nie można udawać, że nie jest sędzią. Nie mogę zatem zrozumieć, jakie ustawy czytał wiceminister Michał Królikowski, gdy ustanawiał sędziego adwokatem ministra. Ale nie pierwszy to przypadek, gdy ministrowie, zwłaszcza w resorcie sprawiedliwości, czytają inne ustawy niż te, które są w Dzienniku Ustaw. I jak znam praktyki władzy wykonawczej, nie ostatni.