Ujęte w przepisach kodeksu rodzinnego domniemanie, że ojcem dziecka jest mąż matki (w tym także były, jeśli rodzi się ono przed upływem 300 dni od rozwodu), jest chyba dość naturalne, nawet w czasach mającej liczne i różne przyczyny erozji instytucji małżeństwa.

Można by nawet pójść dalej i – choć jakoś, o dziwo, nie słychać tego postulatu – wnioskować, by było ono równie oczywiste w odniesieniu do związków partnerskich (osób różnej płci), choćby zupełnie nieformalnych...
Domniemanie to służy dziecku, ochronie jego interesów, i wyraża słuszną myśl, że owocem wspólnego życia dwojga dorosłych jest potomstwo. Miało to szczególne znaczenie w przeszłości, gdy ustalenie faktycznego ojcostwa było trudne, a często niemożliwe. Gdy dochodziło do sporu, mieliśmy słowo matki przeciwko słowu wskazanego przez nią ojca plus wyniki badań krwi. Ustawodawca przyjął więc założenie, że ci, którzy żyją lub niedawno żyli razem, na dodatek związani mocno – bo małżeństwem – są rodzicami.
Czasy się zmieniły: ustalenie i zaprzeczenie ojcostwa (w sensie faktycznym, nie prawnym) stało się dziecinnie proste, jeśli tylko dysponujemy próbkami materiału genetycznego. Z technicznego punktu widzenia domniemanie nadal odgrywa swoją rolę – automatycznie wskazuje drugiego rodzica (ojca), zazwyczaj prawidłowo. Problem w tym, że można je obalić – zaprzeczyć ojcostwu – tylko w terminie pół roku od urodzin dziecka. To rozwiązanie mogło być słuszne, gdy ustalenie prawdy było utrudnione. A więc pewność w tej ważnej społecznie materii, choćby jej źródłem była fikcja prawna (której od pewnego momentu niemal nie da się zakwestionować), była ważniejsza niż prawda. Teraz to jednak prawda powinna być górą – zarówno w interesie dzieci, jak i faktycznych czy domniemanych ojców.