Perypetie z reorganizacją siatki sądów okręgowych ukazują, jak trudną materią jest reformowanie sądownictwa. Wydawałoby się, że rząd dotknął tu materii stosunkowo prostej – wiadomo, że rozmieszczenie sądów jest anachroniczne. Wiadomo, że mamy nadmiar sądów w małych miejscowościach i jednocześnie gigantyczne trudności z rozładowaniem ilości spraw w dużych miastach.
Wybrano drogę najprostszą, i najważniejsze, że najmniej uciążliwą dla ludzi – potencjalnych petentów sądownictwa. W istocie rzeczy mamy tu formalnie co prawda do czynienia z likwidacją sądów jako odrębnych jednostek organizacyjnych, ale z punktu widzenia normalnego człowieka nic się właściwie z 1 stycznia 2013 r. nie zmieniło. Sprawy odbywają się, tak jak przed tą datą, w tych samych budynkach i z tymi samymi sędziami co poprzednio. Tak samo jak poprzednio funkcjonują bez najmniejszych zmian i trudności organizacyjnych księgi wieczyste, rejestry sądowe itd.
Na dobrą sprawę jedyna zauważalna rzecz to zamiana stanowiska dotychczasowego prezesa sądu rejonowego na przewodniczącego wydziału zamiejscowego – i z tego tylko powodu od ponad roku żyje tym cały świat polityczny. Dla obrony status quo w tym jednym punkcie uchwalono specjalną ustawę z inicjatywy obywatelskiej, mobilizując ponad sto tysięcy nie do końca dobrze poinformowanych, o co tu właściwie chodzi. Opozycja wykorzystała ten pretekst, by kolejny raz dowodzić nieudolności większości, koalicjant postanowił zamanifestować swoją siłę, zapominając, jak to w 1994 r. sprzeciwiał się wprowadzeniu powiatów i w konsekwencji opóźnił reformę administracyjną o pełne cztery lata, choć w 1993 r. wszystko było już gotowe do usamorządowienia rejonów administracji ogólnej i województw.
Jednym słowem, w obronę zardzewiałej materii angażują się wszyscy – Sejm i Senat, Krajowa Radą Sądownictwa, zatrudniono już raz Trybunał Konstytucyjny, który niebawem będzie musiał się wypowiedzieć właściwie w tej sprawie po raz drugi – tym razem przy okazji badania konstytucyjności przenoszenia sędziów do innych siedzib... chociaż fizycznie nikt ich przecież nie przemieszcza.
Stanowisko stracił przy okazji minister sprawiedliwości – wprawdzie zasadniczo z innego powodu, ale ta sprawa złożyła się także na całość oceny jego skuteczności.
Wygląda więc na to, że najsilniejsza pozycja w naszym państwie to prezes sądu rejonowego – okopany ze wszystkich stron tak szczelnie, że nikt i nic nie jest w stanie mu zagrozić. Wierzyć się nie chce, że jest to możliwe, nie tylko filozofom to się nie śniło.
Jeszcze raz się okazuje, że nie ma tak absurdalnej struktury organizacyjnej w sferze publicznej, która nie nadawałaby się na bastion obrony interesu prywatnego. I im bardziej jest ona absurdalna, tym lepiej się do tego celu nadaje.
Mam wrażenie, że wszyscy (z niewielkimi wyjątkami prezesów) odetchną z ulgą, kiedy prezydent zawetuje tę ustawę. Życie bowiem już popłynęło nowym korytem i to dość wartko. Krajowa Rada Sądownictwa będzie mogła powiedzieć: walczyliśmy do końca, podobnie Sąd Najwyższy, który, mam wrażenie, swoim pytaniem do Trybunału Konstytucyjnego mimo wszystko opowiedział się po stronie tej reformy. Politycy PSL i całej opozycji będą mogli kolejny raz puścić oko do starostów i z podniesionym kciukiem nad zaciśniętą pięścią potrząsnąć przedramieniem w geście solidarności, dając do zrozumienia, że dobrze byłoby, żeby pamiętali o tym wszystkim przy okazji następnych wyborów. Starostowie w końcu będą też mogli rozłożyć ręce przed swoimi wyborcami, dowodząc, że również robili co w ich mocy dla obrony własnego powiatu, wiedząc, że akurat ze strony reorganizacji siatki sądów rejonowych nic i nikt im nie zagraża.
Krótko mówiąc – jesteśmy w Polsce.