Policja, stojąc na straży bezpieczeństwa i porządku publicznego, ma prawo używać środków przymusu bezpośredniego oraz broni. To zawsze dramatyczne, niebezpieczne sytuacje. Zdarza się, że cierpią na tym przypadkowi świadkowie. I choć to przykre, nie ma w tym nic dziwnego – gliniarz też człowiek. Działając w stresie, pod wielką presją, może się pomylić, źle wycelować, potknąć...
Bez względu na to, jak bardzo wszyscy staraliby się uniknąć takich incydentów, dochodzi do nich na całym świecie. Jednak nie to jest najgorsze. Ofiara policyjnego błędu, kiedy zaczyna się domagać rekompensaty za szkody czy zadośćuczynienia za krzywdy, nagle sama staje się wrogiem. Ma przeciwko sobie wszystkich. Policję, która nie chce się przyznać do błędu.
Prokuraturę, której zawsze bliżej do mundurowych.
Sędziów, gdyż w swojej pracy przywykli, że policjant to dobry świadek, któremu należy ufać. Państwo, reprezentowane przez Prokuratorię Generalną, która dba o to, aby nie uszczuplić jego budżetu. Często także media w postaci tzw. policyjnych dziennikarzy, broniących interesów ludzi dostarczających im informacji, dzięki którym zarabiają na życie.
Jest w gorszej sytuacji niż ofiary błędów medycznych – tamte mają przeciwko sobie „tylko” solidarność lekarzy, za to możliwość pójścia skróconą ścieżką, aby uzyskać odszkodowanie.
Jeśli więc ktoś zdecydował się skarżyć policję, musi być przygotowany, że zajmie to dużo czasu. Że będą go atakować. Oskarżać, że sam się o to prosił. Że jest chciwy. Że jego konduita jest co najmniej podejrzana.

Bezczelna baba i jej gówniarz

10 grudnia przed Sądem Okręgowym w Katowicach, wydział cywilny, rozpocznie się proces – Iwona i Kamil W. kontra Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach. Przedmiotem sprawy jest odszkodowanie, którego domagają się powodowie – 295 tys. zł dla małoletniego Kamila W. za doznane obrażenia plus 5 tys. zł dla jego matki Iwony tytułem zwrotu kosztów poniesionych podczas jego leczenia.
Chodzi o to, że policyjna kula, odbijając się rykoszetem, niemal oderwała chłopakowi pół szczęki. Stało się to dwa lata temu, gdy funkcjonariusze ratowali kobietę i jej dzieci przed ojcem szaleńcem, który za pomocą karabinka postanowił zrobić porządek w domu. Cofnijmy się do czasu, kiedy rozgrywał się ten dramat.
28 sierpnia 2010 r., 222. dzień roku, wtorek. Pogoda – taka sobie. Ulica Braci Nalazków w Rybniku-Boguszowicach to spokojna okolica. Domki jednorodzinne, dużo zieleni, porządek. Była może 14, kiedy w jednym z obejść rozległy się strzały.
To nie były pojedyncze trzaśnięcia, ale cała kanonada. – Oględziny miejsca zdarzenia robiliśmy ponad tydzień, co rzadko się zdarza. Sprawca oddał w stronę policjantów 800 strzałów – wspomina dziś prok. Michał Szułczyński z Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, która prowadziła tę sprawę. Uciszać rodzinną awanturę, która przerodziła się w polowanie, przyjechała najpierw grupa szybkiego reagowania z rybnickiej komendy.
Potem doszlusowali antyterroryści z Katowic. 39-letni mężczyzna, który pokłócił się z bliskimi, strzelał najpierw do żony i teściów, a potem do otaczających dom funkcjonariuszy. – Sytuacja była bardzo dynamiczna – opowiada jeden z uczestników tamtego zdarzenia. – Facet, wielki i gruby, latał od okna do okna i walił jak szalony. Jakby wstąpił w niego duch Rambo.
W domu razem ze „snajperem”, jak ochrzciły go potem media, byli żona, dwóch nieletnich synów (11 i 15 lat) oraz teściowie.
Policjanci chcieli obezwładnić furiata. Kula wystrzelona przez jednego z funkcjonariuszy z Rybnika rykoszetowała tak nieszczęśliwie, że trafiła 15-letniego Kamila w głowę. Kiedy przyjechali antyterroryści, było już, jak przyznaje Andrzej Gąska, rzecznik śląskiej policji, „posprzątane”. Strzelec w towarzystwie syna wyszedł sam z domu, można go było obezwładnić bez użycia broni.
W zdarzeniu rannych zostało sześć osób, m.in. żona (trzy strzały w klatkę piersiową oddane przez męża, stan ciężki), teść (lekko raniony przez zięcia, to on uciekł i wezwał pomoc), sąsiadka. Oberwał też interweniujący policjant. No i dzieciak, pechowo. – Trzeba było ich nie ratować – mówią dziś rozżaleni funkcjonariusze. I dodają, że zrobią wszystko, aby „bezczelna baba i jej gówniarz” nie zobaczyli ani grosza.
Łatwo zrozumieć emocje ludzi, którzy narażali własne życie, broniąc tych, którzy dziś domagają się od nich pieniędzy. Zwłaszcza że śledztwo prowadzone przez gliwicką prokuraturę wykazało, że interweniujący policjanci nie złamali prawa.
Rzecz jest jednak bardziej skomplikowana. Po pierwsze, sprawca został uznany za niepoczytalnego, w związku z czym sprawę przeciwko niemu umorzono, na wniosek prokuratury zastosowano detencję psychiatryczną (bezterminowe umieszczenie w zakładzie leczniczym).
Po drugie zaś, osoba postronna – i absolutnie niewinna – poniosła szkodę na skutek działania (choćby niezawinionego) organów reprezentujących państwo. Wydawałoby się, że odszkodowanie, na zasadzie ryzyka, się tutaj należy.
Jeden z prokuratorów pracujących przy tej sprawie przyznaje w prywatnej rozmowie, że gdyby był w stanie spojrzeć na wszystko z dystansu, posługując się tylko przepisami prawa, przyznałby rację takiemu rozumowaniu: policja plus szkoda plus osoba postronna równa się odszkodowanie. Ale trudno mu się wznieść na taki poziom, gdyż – w wymiarze moralnym – byłoby to uznanie, że któryś z policjantów popełnił błąd, a tak nie było.
Do tego kwota, jego zdaniem bardzo wysoka, budzi zastrzeżenia. Poszkodowani chcą się wzbogacić, choć przecież gdyby nie interwencja, mogliby już nie żyć. Więc nawet jeśli sąd przyzna tak wysokie odszkodowanie, policja wystąpi przeciwko rodzinie o zwrot kosztów akcji, a ranny policjant o rekompensatę.
– Zwłaszcza że ta kobieta wiedziała, że jej mąż ma broń w domu – mówi.
A nawet jeśli, to miała prawny obowiązek donieść na swojego ślubnego? – No nie – przyznaje niechętnie. Zgadza się też, że nastolatek nie powinien być karany za zachowanie dorosłych. Ale i tak cholera go bierze.
Podobne stanowisko, choć w urzędowej formie, przyjęła Prokuratoria Generalna, która będzie występowała przed sądem w imieniu policji. „Prokuratoria Generalna, zgodnie ze stanowiskiem komendanta wojewódzkiego policji w Katowicach, domaga się oddalenia powództwa w całości.
Należy tu przypomnieć, że Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa została powołana w celu ochrony prawnej praw i interesów Skarbu Państwa (...)” – napisała Małgorzata Torczyk, specjalista w departamencie arbitrażu, p.o. rzecznik prasowy Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa.
Ani Małgorzata Torczyk, ani radca Piotr Kaczorkiewicz prowadzący tę sprawę nie chcą więcej komentować przed rozpoczęciem procesu czy zdradzać swojej strategii. Ale jest ona, jak w większości tego typu przypadków, prosta: żądają oddalenia pozwu, gdyż policja działała zgodnie z prawem, odpierała bezpośredni atak, a poza tym żądana suma jest wygórowana.
Komentować nie chcą także Iwona W. ani jej pełnomocnik mec. Maciej Markowicz. W lokalnej prasie już rozpętała się nagonka przeciw niej i jej synowi.
Dziennikarz pracujący w dodatku regionalnym do dużego ogólnopolskiego dziennika pisze wprost w swoim komentarzu: „Nikt nie ma wątpliwości, że winnym całej sytuacji jest Krzysztof W. I to jego w pierwszej kolejności należałoby pozwać. Tyle że wtedy jego rodzina nie dostałaby żadnych pieniędzy.
I oto w tym wszystkim chodzi”. Wolą się więc nie wychylać. Mają zresztą inne sprawy na głowie. Kamil przez rok nie chodził do szkoły, wymagał specjalistycznego leczenia i rehabilitacji. Do tej pory ma kłopoty z jedzeniem, z mówieniem, jest oszpecony.
Potrzebne będą kolejne operacje, które jego twarzy przywróciłyby normalny wygląd. Trzeba za nie zapłacić. – Cieszę się, że decyzja leży w gestii sądu, a nie mojej – przyznaje prokurator Szułczyński.



Cierpliwość i gruba skóra

Doktor Marcin Warchoł, prawnik z Uniwersytetu Warszawskiego, jest zdziwiony nieprofesjonalną, jak mówi, postawą przedstawicieli prawa. – Złość na powodów za to, że realizują swoje procesowe uprawnienia, jest zachowaniem co najmniej dziwacznym – mówi. Niemniej przyznaje, że takie postawy się zdarzają.
Spostrzec to można także w innych przypadkach. Na przykład na przegranej pozycji są osoby, które odniosły z ręki policji obrażenia podczas wydarzeń sportowych, głównie meczy futbolowych. – Oddaliliśmy w ostatnim czasie dwa roszczenia osób, które poniosły obrażenia podczas wydarzeń sportowych – mówi jeden z sędziów z południa kraju, zastrzegając, że mówi prywatnie i bez nazwiska.
Jak tłumaczy, wątpliwości wzbudził fakt, że znalazły się one w gronie nie najlepiej zachowujących się osób. Bo jaki normalny człowiek wybiera się na mecz, tam, gdzie może być zadyma?
Gdyby tak na to spojrzeć, organizatorzy powinni mieć prawny obowiązek umieszczania na biletach na imprezy sportowe ostrzeżenia podobnego do tych, które drukuje się na paczkach papierosów. Że minister ostrzega, iż mogą być przyczyną śmierci albo ciężkich chorób. Na razie jednak każdy ma prawo swobodnego korzystania z dóbr kultury i uczestnictwa w życiu publicznym. Na przykład w legalnych demonstracjach.
Nie chcę się wpisywać w polityczną awanturę, więc pominę głośną sprawę policjanta, który podczas Marszu Niepodległości w 2011 r. skopał jednego z uczestników – co zarejestrowały kamery – a wobec którego prokurator zawnioskował o umorzenie zarzutów, argumentując to zdenerwowaniem funkcjonariusza.
Cofnę się w czasie, aby przywołać inny znamienny przypadek Roberta Sobkowicza, fotoreportera „Naszego Dziennika”, który w 1999 r. robił zdjęcia demonstracji związkowców. I tutaj sytuacja była „dynamiczna” – manifestanci rzucali w stronę funkcjonariuszy kawałkami chodnika, śrubami, znakami drogowymi. Policja, korzystając ze swoich uprawnień, odpowiedziała, m.in. strzelając z broni gładkolufowej.
Pech chciał, że jedna z gumowych kul trafiła fotoreportera w oko. Ryzyko policjantów, ryzyko pracownika mediów, który także ma ciężką pracę. Jednakże proces Sobkowicza o odszkodowanie przed polskimi sądami trwał aż do 2010 r.
Argumenty strony pozwanej były takie same jak zwykle: czego tam fotograf szukał, po co narażał się na niebezpieczeństwo, dlaczego żąda tak dużych pieniędzy. Kwota 250 tys. zł odszkodowania za utracone oko i ograniczoną zdolność do wykonywania zawodu budziła głośny sprzeciw.
Przykłady mozolnej, wycieńczającej walki osób postronnych, niewinnych, które znalazły się na linii strzału i wbrew swoim intencjom stały się uczestnikami „sytuacji dynamicznej”, można mnożyć. Tak samo jak dni, tygodnie i miesiące, które musiały przeżyć, czekając na prawomocne orzeczenie w swojej sprawie.
Albo w sprawie śmierci swojego dziecka. Rodzice Przemka Czai, 13-latka, który umarł pobity przez funkcjonariusza podczas policyjnej interwencji (grupa kibiców koszykówki ze Słupska przechodziła na czerwonym świetle w 1998 r.; śmierć chłopca wywołała zamieszki na ulicach miasta), wyroku doczekali się po ośmiu z górą latach. I w tym przypadku policja się broniła, oskarżając: co robił dzieciak na ulicy razem z kibicami?
I dlaczego ma płacić tyle pieniędzy (ostatecznie sąd zasądził kwotę 300 tys. zł)? Rodzice Moniki, studentki, która została śmiertelnie postrzelona przez policję w sobotę 8 maja 2004 r. podczas awantury w studenckim miasteczku w Łodzi, niemal siedem lat czekali, aż sąd uzna, że ich córka była niewinną ofiarą. I że należy im się za jej śmierć zadośćuczynienie.
Przewlekłość procesów w polskiej rzeczywistości to nic nowego. Ofiara bądź jej reprezentanci muszą się uzbroić nie tylko w cierpliwość, lecz także uodpornić się na ataki, pogrubić skórę, aby nie dać się nagonce, która niechybnie się rozpęta w odpowiedzi na ich roszczenia.
Także w sytuacji, która, wydawałoby się, jest oczywista. Zacytuję tu fragment tekstu Przemysława Pruchniewicza z 2005 r. („Przegląd”): „Co czuje człowiek w chwili, gdy dosięga go kula pistoletu? – Nic – przekonuje Dawid Lis. – Nie wiedziałem nawet, że mnie trafili. Poczułem tylko, że robi mi się ciepło i nie mogę się ruszać. Żadnego bólu ani krzyku – tłumaczy przystojny i wysportowany 20-latek z krótko obciętymi włosami. 29 kwietnia 2004 r. to punkt zwrotny w jego życiu. Data, po której nic już nie jest takie jak przedtem. – To miał być przyjemny wieczór. Opijaliśmy mój bilet do wojska.
Tydzień później miałem być w armii – wspomina, spoglądając na stojący obok wózek inwalidzki, który nijak do niego nie pasuje. Już bardziej ten mundur i kamasze. Zresztą one nie były mu straszne. Zastanawiał się nawet, czy nie zostać w armii na dłużej. Teraz może o tym zapomnieć, bo takich jak on do wojska nie biorą... Skończył na wózku, bo znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
– Pojechaliśmy do Swarzędza odwieźć po imprezie kolegę, gdy wracaliśmy, drogę zajechała nam alfa romeo – opowiada. – To wyglądało jak napad. Wyskoczyli faceci z pistoletami. Byliśmy przerażeni. Pierwsza myśl – uciekać, ale nie dali nam szans... – zawiesza głos. W rovera, którym jechali, wpakowano 39 kul.
Trzy z nich trafiły kierowcę – Łukasza, jedna pasażera – Dawida. – To były sekundy. Po wszystkim spojrzałem na krwawiącego kumpla i spytałem, co mu jest, bo tak dziwnie charczał. Potem straciłem przytomność i ocknąłem się na OIOM-ie. Łukasz nie miał tyle szczęścia. Zmarł chwilę później. Zabiła go kula, która utkwiła w głowie”.
Policjanci byli przekonani, że strzelają do gangstera. Pomylili się. Potem Dawid musiał się tłumaczyć, dlaczego znalazł się w tym, a nie innym miejscu, dlaczego pił alkohol, dlaczego próbowali uciekać. Proces przebiegł jak na polskie warunki błyskawicznie. Chłopak czekał na odszkodowanie (ok. 800 tys. zł ) tylko trzy lata.
Prawnicy, kiedy ich spytać, co zrobić, aby ofiary policyjnych pomyłek nie musiały tak długo czekać na wyrok, co oszczędziłoby im dodatkowych cierpień i złych emocji, wzruszają ramionami. Może warto wprowadzić krótką ścieżkę na podobieństwo tej, którą zamiast dochodzenia przed sądem mogą wybrać ofiary błędów medycznych?
Ustawa z 28 kwietnia 2011 r. przewiduje, że poszkodowany pacjent lub jego spadkobiercy mogą dochodzić roszczeń także w trybie administracyjnym. Wystarczy, że specjalna komisja orzeknie, iż doszło do „zdarzenia medycznego”.



Funkcjonariusze bronią kolegi

Mecenas Andrzej Michałowski, wiceprezes Naczelnej Rady Adwokackiej, autor publikacji z zakresu prawa cywilnego i handlowego, publicysta prawny, jest sceptyczny. Uważa, że ofiarom policyjnej nadgorliwości nie potrzeba specjalnych przywilejów. – To są normalne sprawy odszkodowawcze – mówi.
Należy udowodnić szkodę, winę i związek przyczynowy między nimi. Wprowadzanie skróconych ścieżek byłoby wodą na młyn różnego rodzaju wyłudzaczy, jakich niemało. A że procedury przed polskimi sądami ciągną się latami – cóż, takie mamy sądy, takie prawo.
Sensowniejszym wyjściem byłoby szersze korzystanie z ugody: policja przyznaje, że ktoś na skutek jej działań poniósł szkodę, i sama proponuje stosowną rekompensatę.
Kiedy jednak zapytać o to samych zainteresowanych, tylko się śmieją. – Który komendant zadecyduje o wypłaceniu kilkuset- czy choćby kilkudziesięciotysięcznego odszkodowania, nie mając podkładki z sądu? – pyta jeden z wysokich rangą oficerów. I sam odpowiada: Żaden. Jeszcze nie zdążyłby podpisać ugody, a już by leciał.
Ta formacja ma to do siebie, że nawet w sprawach z góry przegranych do końca będzie broniła swojego. Prosty przykład: rok 1997, komisariat policji w Łomazach. Komendant Zbigniew N. jest nietrzeźwy. Przesłuchuje 19-latka w sprawie rozboju. Chce go, jak zeznaje, postraszyć, celuje z broni. Zabija na miejscu. Sprawa o odszkodowanie trwa sześć lat – do 2003 r. Policja się nie poddaje, nie chce płacić. Na forach internetowych funkcjonariusze bronią kolegi.
Wspieranie członka własnej grupy jest powszechnym zjawiskiem także w innych środowiskach – wśród lekarzy czy choćby dziennikarzy.
Jednak policjanci mają przewagę: nie ma grupy zawodowej, która w tak ścisły sposób byłaby powiązana (nie piszę tego w złych zamiarach, to stwierdzenie faktu) zarówno z organami ścigania, jak i wymiarem sprawiedliwości. Dlatego biada każdemu, kto będzie chciał się z nią zmierzyć. Nie będzie traktowany tak jak każdy obywatel, lecz gorzej.

Policjant nie może się wahać

O tej historii było ostatnio głośno w serwisach społecznościowych (na Facebooku powstała nawet specjalna strona w obronie jej bohatera). Emil, 26-letni mężczyzna, żołnierz służby zawodowej, jedzie swoim volkswagenem passatem obwodnicą Bydgoszczy. Drogę zajeżdża mu fiat bravo na cywilnych numerach. Wypada z niego mężczyzna, podbiega, szarpie za klamkę. – Wypierdalaj z auta – krzyczy.
Emil P., zawodowy kierowca, po misji w Afganistanie, reaguje instynktownie: jedynka i w długą. Uciekając, dzwoni na 997, wzywa pomocy. Napastnicy zaczynają strzelać. – Kiedy zrównali się ze mną, zatrzymałem auto, bałem się, że mnie zabiją – opowiada. Dopiero wówczas, kiedy go kuli, usłyszał, że ma do czynienia z policją, a nie z bandytami.
Pan Emil naliczył siedem dziur po kulach w swoim aucie. Dostał zarzuty czynnej napaści na policjanta za jego pomocą. Musiał wpłacić tysiąc złotych kaucji. Ma zakaz opuszczania miejsca zamieszkania i obowiązek meldowania się na komisariacie dwa razy w tygodniu. Nigdy wcześniej nie był karany. – Na szczęście moi dowódcy wspierają mnie, choć to jest dziwna sprawa – mówi.
Policja oczywiście opowiada o tych zdarzeniach inaczej: mężczyzna jadący podejrzanym samochodem nie chciał się zatrzymać na polecenie funkcjonariuszy. Kiedy ci zajechali mu drogę i poprosili o dokumenty – choć byli w kamizelkach z napisem „Policja” tudzież legitymowali się – chciał ich rozjechać.
– Na obecnym etapie postępowania trudno mi z tym polemizować – wzdycha mec. Janusz Mazur, obrońca żołnierza. I dodaje, że żadne z wniosków składanych przez niego – np. o poddanie oględzinom auta jego klienta czy zabezpieczenie nagrania z samochodu operacyjnego policji, jeszcze nie zostały zrealizowane.
Więc zdaje sobie sprawę, że szykuje się długi proces. Najpierw trzeba będzie udowodnić, że nie jest się wielbłądem. Potem starać o odszkodowanie, choćby za zniszczony, przemieniony w durszlak samochód. Policjantów jest dwóch, jego klient jeden.
Czy jest jakieś wyjście z tego klinczu? Marcin Warchoł ma pomysł: ustanowienie swoistego funduszu gwarancyjnego, który wziąłby na siebie szybką wypłatę gotówki dla ofiar poszkodowanych przez przedstawicieli państwa. – Ludzie pokrzywdzeni, np. postrzeleni przez funkcjonariuszy, potrzebują szybkiej pomocy, doraźnego zastrzyku finansowego, choćby na leczenie – mówi.
Potem fundusz dochodziłby zwrotu pieniędzy od Skarbu Państwa, podobnie jak większej rekompensaty dla pokrzywdzonych. Mając sztab prawników i odpowiednie zaplecze, byłby w lepszej sytuacji niż przeciętny obywatel, który często nie wytrzymuje presji, po prostu nie ma siły, a w dodatku się boi.
Taki fundusz sprawdzałby się zwłaszcza w tych poważniejszych sprawach. Bo jeśli chodzi o drobnicę, czyli np. wejście jednostki antyterrorystycznej do nie tego mieszkania co trzeba, to sprawa została już załatwiona. Na wniosek rzecznika praw obywatelskich z 19 kwietnia 2011 r. komendant główny policji wydał wytyczne „w sprawie likwidacji szkód wynikających z siłowego pokonywania przeszkód”. Takich incydentów jest sporo.
Po jednym z nich, do którego doszło na Śląsku (funkcjonariusze pomylili mieszkania, poturbowali Bogu ducha winnych ludzi), zarzuty dostał redaktor naczelny „Super Expressu” Sławomir Jastrzębowski. Zirytowany nieudolnością funkcjonariuszy napisał, że „ludzie mogą być głupi, bardzo głupi i mogą być policyjnymi antyterrorystami z Katowic”.
Jest jasne, że policjanci stoją na straży bezpieczeństwa nas wszystkich. I nie może ich ograniczać strach przed tym, co będzie, jeśli w wyniku ich niezawinionych działań ktoś niewinny oberwie po głowie. Funkcjonariusz nie może się wahać, czasem musi strzelać. Ale za jego działaniami powinno stać państwo, które weźmie na siebie także konsekwencje szkód, które w tej pracy zawsze mogą powstać. Moralne i finansowe.
Na przegranej pozycji są osoby poszkodowane podczas imprez sportowych. Bo jaki normalny człowiek wybiera się na mecz, skoro może być na nim zadyma?