Cztery tysiące cudzoziemców do tej pory zalegalizowało swój pobyt w Polsce. Część próbuje oszukiwać urzędników. W Polsce powstało nowe zjawisko – turystyka abolicyjna.
Około 40 proc. z ponad 9 tys. złożonych wniosków wciąż jest rozpatrywane. – Jesteśmy zadowoleni z liczby imigrantów, którzy chcą unormować swoją sytuację prawną w Polsce. Jest to ponad dwa razy więcej niż w czasie dwóch poprzednich abolicji razem wziętych – wyjaśnia Ewa Piechota, rzeczniczka Urzędu ds. Cudzoziemców.
Najczęściej z abolicji korzystają obywatele Ukrainy (głównie kobiety) i Wietnamu (częściej mężczyźni), którzy tradycyjnie przyjeżdżają do nas pracować i handlować. Przedstawiciele tych krajów złożyli w sumie ponad 4 tys. wniosków. Wśród rozpatrzonych już podań ponad 80 proc. ma decyzje pozytywne.
Zalegalizować się chciało także ponad 700 przybyszów z Armenii. W tej grupie dziewięciu na dziesięciu przebywa już w Polsce legalnie. To także nie budzi zdziwienia, ponieważ imigrantów z Kaukazu można często spotkać na targach i bazarach.

Abolicja – wstęp do nowej ustawy o cudzoziemcach
Ustawa abolicyjna została uchwalona pod presją rzecznika praw obywatelskich i organizacji pozarządowych. Pierwotnie miała być częścią nowej ustawy o cudzoziemcach, która prawdopodobnie zostanie uchwalona w przyszłym roku. Wnioski abolicyjne można było składać od 1 stycznia do 2 lipca br. w urzędach wojewódzkich. Z tego prawa mogli korzystać cudzoziemcy, którzy przebywają na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej nieprzerwanie co najmniej od 20 grudnia 2007 r., a których pobyt w dniu wejścia w życie ustawy (1 stycznia 2012 r.) był nielegalny.

Natomiast dużym zaskoczeniem była olbrzymia liczba wniosków o legalizację przybyszów z Pakistanu (1424 wnioski, w tym zaledwie 12 kobiet) i Bangladeszu (765 wniosków, w tym 6 kobiet). Choć urzędnicy wojewodów rozpatrzyli już ponad połowę wniosków Pakistańczyków, to mniej niż 5 proc. decyzji było pozytywnych.
– To są zazwyczaj turyści abolicyjni. Mieszkają w innym kraju UE, a do Polski przyjeżdżają tylko po to, by uregulować swój status prawny, choć nigdy wcześniej tu nie byli – tłumaczy Piechota.
Jednak inspektorzy, którzy zajmują się imigracją, mają sposoby, by takich turystów wykryć. Jeśli ktoś twierdzi, że mieszka w Polsce od lat, a nie zna ani słowa w języku polskim, nawet „dzień dobry” czy „dziękuję”, to rodzi podejrzenia. Jeśli utrzymuje, że pracuje, a nie potrafi powiedzieć, jak dojeżdża do pracy (np. podać numeru autobusu), to prawdopodobieństwo, że jego wniosek zostanie rozpatrzony pozytywnie, jest małe.
Były także przypadki, gdy imigranci uczyli się odpowiedzi na pytania zadawane w odpowiednim porządku. Jednak gdy urzędnicy zmieniali kolejność pytań, to np. na pytanie „Czym dojeżdżasz do pracy?” otrzymywali odpowiedź „Kościół” (ta odpowiedź w wyuczonym na pamięć szyku powinna paść na pytanie o miejsce kultu religijnego. Zresztą i tak jest kontrowersyjna, bo Pakistańczycy to w większości muzułmanie, którzy modlą się w meczecie).
– To są osoby, które w innych państwach strefy Schengen, np. we Francji czy w Niemczech, mieszkają nielegalnie i myślały, że w Polsce się zalegalizują. Musiały zostać wprowadzone w błąd przez nieuczciwych pośredników – mówi dr Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami UW.
Na jednym z francuskich forów internetowych wątek polskiej abolicji pojawiał się bardzo często: pośrednicy zachęcali do legalizowania się w Polsce, co zaowocowało napływem np. Pakistańczyków.