Od kilku tygodni media grzeją się wyrokiem na Pussy Riot. Zewsząd słychać głosy potępiające skazanie trzech pań za „chuligaństwo motywowane nienawiścią religijną”. Obrońcy praw człowieka z „cywilizowanych” krajów krzyczą o łamaniu wolności słowa i kneblowaniu ust społeczeństwu.
Małgorzata Kryszkiewicz, zastępca kierownika działu prawo
Tymczasem w kraju zwanym Polska kilka dni temu zapada wyrok na internautę, niejakiego „Leona z gazowni”. Zostaje on przykładnie ukarany za umieszczenie na forum wpisu o treści: „A niech giną, kto kazał im tam jechać, napaść i mordować Afgańczyków (...)”. Co ciekawe, internauta nie został skazany z art. 212 kodeksu karnego, który był (jak do tej pory) najskuteczniejszym narzędziem uciszania wszelkiej krytyki.
Otóż nieszczęsny pan Leon nieopatrznie użył w swoim wpisie partykuły rozkazującej: niech. To wystarczyło, żeby instytucje wymiaru sprawiedliwości potraktowały z pełną powagą jego słowa jako „publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa”. Sąd skazał nieszczęśnika z art. 52a kodeksu wykroczeń. Osoba, która doprowadziła do jego skazania, odbiera gratulacje od szefa MON, a obrońcy praw człowieka milczą.
Czy tylko dlatego, że pan Leon został potraktowany łagodnie? Dostał bowiem jedynie grzywnę w wysokości stu złotych. A przecież sąd mógł mu wlepić areszt lub na miesiąc ograniczyć jego wolność.
Można zapytać: gdzie tu analogia z przypadkiem feministek z Rosji? Dziewczyny dostały przecież dwa lata łagrów. Ano analogia jest.
Chodzi bowiem o zasadę, a nie o wymiar kary. Powinniśmy się zdecydować – albo chronimy wolność słowa, albo wykorzystując do tego cały aparat represyjnoprawny państwa stajemy po stronie takich wartości, jak Bóg, honor, ojczyzna.
W przeciwnym wypadku głosy płynące z naszego kraju w obronie Pussy Riot to czysta hipokryzja.