Przy ograniczonych możliwościach finansowych wolontariat i samorząd terytorialny mogą stanowić rzeczywistą siłę poprawiającą poziom bezpieczeństwa w walce z katastrofami naturalnymi.
Od czasu reformy administracji publicznej przed każdymi wyborami do parlamentu pojawiają się pomysły, jak zorganizować w kraju zarządzanie kryzysowe. Jedna z koncepcji sprowadza się do powołania organu dysponującego nadzwyczajnymi uprawnieniami. Taki dyrektor zarządzania kryzysowego, wzorowany nieco na ministrze do spraw sytuacji nadzwyczajnych Federacji Rosyjskiej (Emercom), mógłby ingerować w kompetencje samorządów, wojewodów i ministrów. Przed każdymi wyborami pojawiają się samozwańczy eksperci, którzy próbują uzyskać przychylność polityków, obiecując, że właśnie takie rozwiązanie jest panaceum na wszelkie bolączki państwa w dziedzinie bezpieczeństwa obywateli. To, że takie rozwiązanie jest niekonstytucyjne, ekspertom nie przeszkadza.

Bez odpowiedzialności

Dla wielu pracowników administracji taka perspektywa wydaje się bardzo kusząca. Ktoś inny będzie odpowiadał za planistykę, obieg informacji i uruchamianie działań. I będzie można na niego zrzucić odpowiedzialność za ewentualnie niepowodzenia. Co zastanawiające, za podobnymi rozwiązaniami opowiadają się nawet niektórzy samorządowcy. Dla nich przerzucenie odpowiedzialności na inną instytucję wydaje się również niezwykle kuszące. Stawiają sobie pytanie: dlaczego mam się tłumaczyć przed mieszkańcami, skoro razem z nimi mogę występować w mediach i wskazywać winnego wszelkich nieszczęść? Wprawdzie wprowadzenie stanu klęski żywiołowej w Polsce oznacza głównie ograniczenie praw i wolności obywatela, ale cóż szkodzi złożyć wniosek o wprowadzenie takiego stanu tylko dlatego, że lód zerwał przewody elektryczne. Zanim odpowiednie władze wyjaśnią, że stan nadzwyczajny nie spowoduje, żeby prąd płynął z pominięciem zerwanych kabli energetycznych, to wcześniej media pokażą zatroskanych włodarzy, którzy „chcieli dobrze, ale rząd nie pozwolił”.

Niebezpieczna centralizacja

Jak ostrzegają Amerykanie, już sama możliwość przekazania odpowiedzialności na wyższy szczebel ogranicza determinację władz lokalnych do samodzielnego uporania się z powstałą sytuacją. Tym bardziej gdy przekazaniu odpowiedzialności towarzyszy możliwość pozyskania dodatkowych środków. W takim przypadku władze lokalne mogą wręcz świadomie opóźniać lub ograniczać własne działania, chcąc w ten sposób zmusić wyższe szczeble administracji do przejęcia zarządzania sytuacją i wydatkowania na nią własnych środków. Również władze centralne nie wykazują entuzjazmu do przejmowania odpowiedzialności od władz lokalnych. Po pierwsze obawiają się, że mogłyby im grozić zarzuty o przekroczenie własnych kompetencji. Po drugie personel administracji centralnej nie zna uwarunkowań lokalnych i kondycji finansowej władz niższego szczebla. Praktyka Amerykanów pokazuje również, że poszczególne agencje centralne mają problemy z koordynacją działań pomiędzy sobą. W efekcie opóźnienie z podjęciem działania, problemy koordynacyjne i niedostosowanie działań do uwarunkowań lokalnych – to charakterystyczne cechy działania władz centralnych.

Przykład z USA

Jeśli zatem nie Emercom, to co? Popatrzmy na doświadczenia amerykańskie. Po katastrofalnych huraganach „Katrina”, „Gustav” i „Ike” uznano, że zmiany klimatyczne mają charakter długotrwały i podobnych katastrof należy oczekiwać również w przyszłości. Drugie spostrzeżenie dotyczy niemożności rozwijania zawodowych służb ratowniczych w nieskończoność. Nie ma ekonomicznego uzasadnienia do zatrudniania ratowników wyłącznie na potrzeby zwalczania potencjalnej klęski żywiołowej. W efekcie postawiono na rozwój organizacji pozarządowych oraz edukację obywateli w zakresie prawidłowych zachowań. Dodatkowo budowanie społeczeństwa obywatelskiego oparto na założeniu, że obywatele są współodpowiedzialni za bezpieczeństwo własne i sąsiadów. Jednym z przejawów takiego podejścia są nieetatowe grupy ratownicze. Podstawą techniczną szkolenia tych grup są ośrodki szkolenia straży pożarnej. Przykładowo w stanie Illinois wyszkolono i wyposażono grupy: medyczne, ratownictwa technicznego, chemicznego i nurkowe. Co ciekawe, w grupach tych obowiązuje zasada, że ratownikami mogą być wyłącznie wolontariusze. Mimo tego chętnych do szkoleń nie brakuje.
Czy doświadczenia te mogą być przydatne w Polsce?

Ochotnicze zaangażowanie

Od lat wiadomo, że obrona cywilna istnieje wyłącznie na papierze. Co jakiś czas pojawiają się próby przekształcenia jej w ochronę ludności czasu pokoju. Wszystkie dotychczasowe starania miały jednak zasadniczą wadę. Tworzyły struktury podporządkowane szczeblowi centralnemu, zamiast dawać narzędzia umożliwiające ochotnicze angażowanie się samych obywateli przy organizacyjnym i technicznym wsparciu samorządu terytorialnego.
Amerykański przykład pokazuje, że w dobie nasilających się katastrof naturalnych i przy ograniczonych możliwościach finansowych wolontariat i samorząd terytorialny mogą stanowić rzeczywistą siłę poprawiającą poziom bezpieczeństwa. Świadomy zagrożeń i wyedukowany obywatel oraz władza lokalna sprawnie z nim współpracująca przyniosą z pewnością lepsze efekty w walce z katastrofami przy mniejszych nakładach finansowych. Jednak by taki skutecznie działający model realizować, należy zerwać z centralistycznym podejściem do budowania systemów zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Jeśli nie zaangażujemy w działania wolontariuszy na szczeblu lokalnym, to nawet utworzenie EMERCOM-u niczego nie poprawi.
Ważne!
Należy zerwać z centralistycznym podejściem do budowania systemów zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Jeśli nie zaangażujemy w działania wolontariuszy na szczeblu lokalnym, to nawet najsprawniejszy centralizm niczego nie poprawi