Warszawski sąd okręgowy oddalił w poniedziałek powództwo opozycjonisty z PRL Krzysztofa Łozińskiego, który domagał się od Skarbu Państwa 150 tys. zł odszkodowania i zadośćuczynienia za represje SB. Decyzję swoją sąd uzasadnił przedawnieniem roszczeń.

Wyrok jest nieprawomocny.

Łoziński przed sądem udowadniał, że był represjonowany przez SB od 1982 r. aż do upadku PRL w 1989 r. W 1982 r., gdy był szefem zakładowej "Solidarności" w Teatrze Wielkim, aresztowano go pod zarzutem "przewodzenia grupie terrorystycznej, która miała napadać na milicjantów". Sąd skazał go na 1,5 roku więzienia, zmniejszone potem do 7 miesięcy (odsiedział 6). Łoziński dowodził, że potem SB uniemożliwiła mu podjęcie stałej pracy, wobec czego nie miał środków do życia, a dziś nie ma prawa do emerytury. W 1993 r. Sąd Najwyższy uniewinnił go z tamtych zarzutów.

Sędzia Małgorzata Gaweł podkreślała w poniedziałek, że nie ma żadnych przesłanek, które by świadczyły o tym, że do represji nie doszło. Mówiła, że udowodnił to zarówno Łoziński, wskazani przez niego świadkowie, jak i potwierdziły dokumenty uzyskane z IPN.

Zaznaczyła jednak, że Łoziński zgodnie z prawem mógł wystąpić ze swoimi roszczeniami najpóźniej do 1992 r. "Powód miał wówczas pełną wiedzę dotyczącą stosowanych wobec niego represji. Mógł też powołać się na większą liczbę świadków - część z nich później zmarła" - uzasadniała sędzia.

"Żaden normalny człowiek nie wnosi sprawy do sądu nie mając nadziei, że ją wygra"

Zdaniem sądu bez znaczenia są też tłumaczenia Łozińskiego, że zdecydował się na powództwo tak późno, ponieważ czekał na akta z IPN. "Akta te zawierają jedynie potwierdzenie tego o czym powód już wcześniej szczegółowo wiedział" - mówiła Gaweł. Dodała, że nowe dowody zawsze mogły być później włączone do toczącej się już sprawy.

Opozycjonista zapowiada apelację. "Żaden normalny człowiek nie wnosi sprawy do sądu nie mając nadziei, że ją wygra. Co z tego, że wszystko wiedziałem, skoro nie miałem dowodów, a zeznania świadków opierały się na tym, że słyszeli o tym ode mnie. Bez materiałów z IPN nie było żadnych dowodów" - podkreślał.

Dodał, że do Instytutu wystąpił natychmiast jak to było możliwe - w 2001 r. ale dostęp do akt dostał dopiero trzy lata później w 2004 r. "Wcześniej IPN nie miał jeszcze siedziby adresu, nie mówiąc o archiwach. Ludzie zapominają o tym, że przejmowanie tych archiwów trwało kilka lat" - zaznaczył.

Podkreślił także, że jego sprawa jest swoistym precedensem, a w podobnej sytuacji - zdaniem Łozińskiego - jest znacznie więcej ówczesnych opozycjonistów.