Nie ma sensu siadać do stołu, przy którym gra się znaczonymi kartami. Tak mi jakiś czas temu pewien zaprzyjaźniony prawnik wyjaśnił, dlaczego nie zamierza startować do Sądu Najwyższego i odwodzi od takiego pomysłu każdego, z kim się zetknął. Mój znajomy z pewnością nie był jedyny w takiej ocenie sytuacji – w wielu publicznych wypowiedziach przeciwników zmian w sądownictwie czaiła się sugestia, że przeprowadzane w siedzibie Krajowej Rady Sadownictwa przesłuchania kandydatów były zwykłą farsą. I nie chodziło o ich formę (tajną) czy tempo właściwsze dla organizowanych z myślą o singlach spotkań typu speed dating, ale o przekonanie, że wszystko i tak zostało z góry ustalone.
Jednak, śledząc kolejne decyzje zespołów KRS i całej rady, doszłam do wniosku, że trudno mi znaleźć ich wyraźny schemat. Pierwsze zdziwienie przyszło, w zasadzie jeszcze zanim rada zdążyła cokolwiek zrobić, bo wraz z informacją o rezygnacji Mariusza Muszyńskiego z walki o fotel sędziego Sądu Najwyższego. Wydawało się oczywiste, że jak ktoś orzekający w Trybunale Konstytucyjnym zgłasza swój akces do SN, i to do budzącej emocje nowo tworzonej izby dyscyplinarnej, to nie robi tego z powodu ułańskiej fantazji. Wycofanie się Muszyńskiego może potwierdzać, że nawet jeśli, jak spekulowano, szedł z misją zrobienia porządków w SN na wzór tych, jakie zaprowadził w trybunale, to po drodze pojawiły się jakieś nieoczekiwane przeszkody.
Nie zaskoczyło mnie, że rekomendacji nie uzyskały osoby otwarcie deklarujące, iż startują tylko po to, by zaskarżyć całą procedurę do sądów administracyjnych. Członkom KRS można wiele zarzucić, ale czytać gazety raczej potrafią, wyszliby więc na idiotów, ułatwiając działania komuś, kto chce storpedować ich pracę i jeszcze ogłasza to całemu światu. Ale już odrzucenia kandydatury prof. Arkadiusza Radwana – któremu wiedzy i zasług nie odmawiają nawet najwięksi krytycy (oj, dostaje się profesorowi na forach adwokackich), i który byłby idealnym listkiem figowym dla kadrowej zmiany warty w SN, bo pozwalającym powiedzieć: oto stawiamy na najbardziej kompetentnych prawników – kompletnie nie rozumiem. Tak jak chyba nikt do końca nie rozumie wczorajszego zamieszania wokół Kamila Zaradkiewicza, dyrektora w Ministerstwie Sprawiedliwości i pupila „dobrej zmiany” od czasu, gdy jeszcze jako pracownik biura Trybunału Konstytucyjnego w mediach podważał działania ówczesnego prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego.
Być może więc bliższy prawdy jest znajomy nie mój, lecz Marka Tejchmana. W swoim wczorajszym komentarzu wicenaczelny DGP zacytował zasłyszaną opinię o sposobie kształtowania składu SN: „Chodzi o to, żeby w Sądzie Najwyższym nie było zbyt wielu ludzi ministra, powinni być tam też ludzie prezesa”. Czyli karty nie są z góry znaczone. Znaczy się je także podczas gry. A znaczących może być wielu.