Zwykle to prawo jest refleksem ewolucji moralnej, ale bywa też odwrotnie – działalność prawodawcy może się sprowadzić do wymuszania określonej moralności prawem. Ustawodawca musi przynajmniej mieć świadomość, że podejmuje się niebezpiecznego zadania.
Na 11 marca przypadła pierwsza „wolna od handlu” niedziela (w rozumieniu art. 5 ustawy z dnia 10 stycznia 2018 r. o ograniczeniu handlu w niedziele i święta oraz w niektóre inne dni, Dz.U. 2018 poz. 305). Artykuł ten zabrania w niedziele i święta:
● handlu oraz wykonywania czynności związanych z handlem i
● powierzania pracownikowi lub zatrudnionemu wykonywania pracy w handlu oraz wykonywania czynności związanych z handlem w placówkach handlowych.
Ustawa do tej pory nie doczekała się chyba szczegółowej wykładni – a szkoda, bo jest ona, jak sądzę, przykładem nowego nurtu w polskim ustawodawstwie, który wzorem historii znanych niektórym państwom cywilizacji zachodniej (paradoksalnie przede wszystkim anglosaskiej) można nazwać mianem prawniczego moralizmu (takim pojęciem – legal moralism – w stosunku do takich aktów prawnych posługiwał się swego czasu światowej sławy filozof prawa Herbert Hart – por. tegoż „Law, liberty and morality”, California 1963).
Prawo pracownicze i prawo wyboru
Egzegezę ustawy zastąpiono w dyskursie publicznym medialnymi ciekawostkami. A wydaje się konieczna – choćby dokonana pobieżnie. Przede wszystkim ów akt prawny pozbawiony jest preambuły (nienormatywnego, dającego istotne wskazówki interpretacyjne wstępu). Właśnie w przypadku aktów prawnych, których przedmiot regulacji może być odczytywany jako zahaczający o moralność lub normy obyczajowe, wprowadzenie takie wydaje się szczególnie zasadne. Niezależnie od osobistych zapatrywań wypada bowiem zauważyć, że w dyskusji wskazywano przede wszystkim na – jak najbardziej słuszne – aspekty ochrony pracowników (przede wszystkim) dużych sieci handlowych przed pozbawianiem możliwości wypoczynku w niedziele. Tym samym usiłowano uczynić problem z dziedziny ludzkiej obyczajności czy moralności jedynie prawno-normatywnym, wskazując na prawa pracownicze. Z drugiej jednak strony ów akt wkracza nie tyle w przyrodzone prawa i wolności obywatelskie, co obyczajność i moralność jako taką, bowiem ogranicza zwykłym ludziom wolność wyboru, jak spędzać wolny czas. Nietrudno bowiem dostrzec, że w dużych centrach handlowych odbywało się życie nie tylko konsumpcyjne, ale i kulturalne (choćby była to tzw. kultura niska czy też popularna) i towarzyskie. Również życie rodzinne przenosiło się do galerii handlowych – bawialnie, kawiarnie czy restauracje gromadziły całe rodziny, a przeniesienie aktywności maluchów do innego środowiska pozwalało w jakimś stopniu okiełznać ich emocje, co dla każdego wychowującego dzieci jest – jak sądzę – zrozumiałe. Wcale też takie zachowania nie musiały być wyrazem „płytkiego, konsumpcyjnego trybu życia”. Sądzę, że w tym aspekcie ustawa będzie najbardziej i najszybciej odczuwalna dla społeczeństwa – przynajmniej w dużych miastach.
Ustawa działa w ten sposób, że zgodnie z art. 16 i 17 w okresie od dnia 1 marca do dnia 31 grudnia 2018 r. zakaz handlu (o którym mowa w art. 5) nie obowiązuje w pierwszą i ostatnią niedzielę każdego miesiąca kalendarzowego, natomiast począwszy od roku 2019 (do końca tego roku) już tylko w ostatnią niedzielę miesiąca.
Ustawa była prezentowana jako taka, która odpowiada standardom europejskim z powołaniem się na „społecznie akceptowane zasady zakazu handlu w niedziele” (z uzasadnienia projektu ustawy, s. 4). Projektodawca przywołał tutaj regulacje z Austrii, Niemiec (wskazując, że w kraju tym wolna niedziela ma umocowanie konstytucyjne), Norwegii, Szwajcarii, Francji, Wielkiej Brytanii, Grecji, Belgii, Danii. Są to oczywiście pewne uogólnienia, gdyż w krajach tych zwykle kwestie te są bardziej zróżnicowane. Nas interesuje jednak element „społecznie akceptowanej zasady”, która z istoty rzeczy dotyczy systemu ocen i wartości dominującego w społeczeństwie, czyli dominującej wizji moralności i obyczajności, do której odwołuje się ustawodawca.
Ujednolicanie moralności
Nie zamierzam polemizować ze słusznymi ideami prawodawcy, jednak omawiany akt prawny wydaje się szczególny w polskim systemie prawnym, bowiem – niezależnie od świadomości i zapatrywań ustawodawcy – jest on przykładem realizacji określonej wizji moralności i obyczajności, które – czy nam się to podoba, czy nie – nawet intuicyjnie przecież nie są jednolite. Co innego np. z chrześcijańską aksjologią absolutyzującą ideę dobra, miłości, sprawiedliwości i piękna – te wartości podzielane są przez wszystkich, różnice zwykle objawiają się w szczegółach ich realizacji. Są więc pewne wartości absolutne, albo przynajmniej za takie uznawane, które prawo pozytywizuje – np. życie ludzkie jako przedmiot ochrony w kodeksie karnym. A są takie, które są w jakimś stopniu zrelatywizowane. Rzecz jasna, żaden system prawny nie może opowiadać się za zrelatywizowaną postawą moralną, by odwoływać się do postaw legalistycznych. Stąd tak istotne są aksjologiczne podstawy prawa przyjmowane przez prawodawcę w formule zasad podstawowych systemu, praw i wolności człowieka i obywatela, ale też pewnych konkretnych rozwiązań instytucjonalnych (np. wartości przyjmowane w prawie rodzinnym ujawniające system wartości i ocen, do których odwołuje się ustawodawca). Prawo w tym względzie winno odzwierciedlać dominujący system wartości i ocen przyjmowany w społeczeństwie, bo inaczej sprowadza się do wymuszania aksjologii nieuznawanej powszechnie. Jest to najgorszy przejaw delegitymizowania prawa – szczególnie w krajach, w których postawy legalistyczne wciąż są nieugruntowane społecznie, czyli tam, gdzie nie ma jeszcze przekonania o zgodności systemu prawnego z powszechnie przyjmowanym systemem wartości i ocen. Jak się wydaje, takim krajem jest jeszcze Polska.
Do tej pory polski ustawodawca raczej sprawnie balansował, nie odwołując się do żadnych skrajności w powszechnie przyjmowanych systemach wartości i ocen, ewentualnie przyjmował takie rozwiązania o charakterze aksjologicznym, które co do zasady można było uznawać za nieantagonizujące poszczególnych grup społecznych i które były faktycznie zabezpieczone w miarę powszechną ich akceptacją. Warto przy tym wskazać, że również nie przyjmując rozwiązań, które mogłyby zostać uznane za godzące w spokój społeczny, ustawodawca odwoływał się do postaw powszechnych (np. dominujący pogląd społeczeństwa w kwestii przyjmowania uchodźców). Tym razem jednak, w przypadku ustawy o lżejszym ciężarze gatunkowym, prawodawca zdecydował się – chyba bezwiednie – wkroczyć w rejon prawniczego moralizmu. I nie chodzi tu o związki prawa z religią chrześcijańską, bo przecież nie o niedzielną modlitwę chodziło (wizyta w galerii handlowej nie musiała kolidować z niedzielną mszą), lecz o faktyczny skutek podjętej ingerencji prawnej w postaci ograniczenia wolności wyboru sposobu spędzania wolnego czasu w tak prozaicznej kwestii jak wyłączenie możliwości bycia konsumentem (albo – paradoksalnie! – także pracownikiem). Tak odczytywaną ustawę – a prawodawca musi przecież wziąć to pod uwagę, niezależnie od wskazywanych, całkiem słusznych, aspektów praw pracowniczych – można odebrać jako normującą obszar aktywności człowieka, który duża część społeczeństwa uznaje za taki, którego prawo regulować nie powinno. Jak sfera obyczajności i moralności właśnie.
Takie akty prawne można nazwać aktami prawniczego moralizmu – przy czym nie należy z góry traktować tego negatywnie. Być może faktycznie należy uznać, że w pewnym zakresie społeczeństwo wymaga koercji zachowań z dziedziny obyczajności czy moralności, tylko że używanie po temu prawa to bardzo trudna sztuka i balansowanie na cienkiej granicy między jeszcze neutralizacją niewłaściwych postaw społecznych a już wymuszaniem określonej postawy moralnej. To drugie zaś nie tylko wzbudza sprzeciw, lecz także – co gorsza – naraża prawo na śmieszność i... bycie omijanym. A to zawsze skutkuje delegitymizacyjnymi postawami społecznymi i obniżeniem szacunku dla prawa, a w konsekwencji i państwa jako instytucji zabezpieczających przestrzeganie norm tego porządku normatywnego.
W przywołanej na wstępie książce „Prawo, wolność moralność” (zresztą dość trudno dostępnej i słabo w Polsce rozpoznawalnej) Herbert Hart opisuje m.in. słynną sprawę Shawa, który został uznany za winnego „spiskowi przeciwko moralności publicznej” (conspiracy to corrupt public morals). Z naszego punktu widzenia nie jest istotne to, że działanie ówczesnego angielskiego wymiaru sprawiedliwości odbywało się na podstawie tzw. prawa sędziowskiego (ów czyn pochodził z prawa precedensowego z drugiej połowy XVIII wieku) i – co było powszechnie uznane za jeszcze bardziej kontrowersyjne – omijał podstawową zasadę prawa karnego: nullum crimen sine lege (nie ma przestępstwa bez ustawy – czyn ten nie był penalizowany przez ówczesne prawo pozytywne). Warto jednak przypomnieć, jak prawo pozwala – niekiedy w słusznej sprawie – w istotny sposób wkraczać w wolność człowieka i wymuszać określoną wizję moralności.
Gdzie jest społeczne dobro
Jak wskazywał Hart w swej książce, „stan faktyczny sprawy Shawa nie wzbudza sympatii wobec oskarżonego. Shaw wyselekcjonował i skompletował listę nazwisk i adresów prostytutek w ramach publikacji czasopisma »Katalog Pań«, w niektórych przypadkach z dołączeniem nagich zdjęć oraz wskazaniem ich praktyk. Został za to oskarżony i uznany za winnego trzech przestępstw: 1. publikacji obscenicznego artykułu, 2. uczynienia sobie źródła dochodu z tego, że reklamowane w katalogu prostytutki płaciły mu za zamieszczenie ogłoszenia w katalogu, 3. spiskowania w celu zakłócenia moralności publicznej za pomocą »Katalogu Pań«” (tłum. własne).
Najistotniejsza jest argumentacja, na którą powoływali się ówcześni sędziowie rozpoznający sprawę Shawa w instancjach odwoławczych. Hart cytuje lorda Simonsa, który stwierdził: „...tak teraz ja podtrzymuję, że w sądzie tym tkwią jeszcze pokłady do interwencji w celu wyprzedzenia prawa stanowionego w określeniu tych przestępstw, które nie zostały jeszcze spisane, a które są szkodliwe dla społecznego dobra. Okazje ku temu będą rzadkością, gdyż Parlament nie opóźnia tworzenia prawa, kiedy zwróci się mu dostateczną uwagę. Lecz luki pozostają i będą pozostawać zawsze, gdyż nikt nie jest w stanie przewidzieć możliwych ułomności człowieka, które mogą zakłócić porządek społeczny. Pozwolę sobie podać przykład. Przypuśćmy, że w przyszłości, być może niezbyt odległej, dobrowolne stosunki homoseksualne między dorosłymi mężczyznami nie będą już przestępstwem (ówczesne prawo brytyjskie penalizowało homoseksualizm – przyp. A.K.). Czy nie byłoby przestępstwem, nawet bez obsceniczności, publiczne opowiadanie i zachęcanie ku temu w broszurach i ogłoszeniach? Czy musimy czekać, aż Parlament znajdzie czas do rozprawienia się z takim zachowaniem? Mówię, moi Panowie, że jeśli prawo stanowione jest w takim wypadku bezsilne, to musimy wypełnić tę lukę. I twierdzę, że ręka prawa jest w dalszym ciągu silna i do Sędziów Jej Królewskiej Mości należy odegranie roli, którą wyznaczył Lord Mansfield”.
Tak skrajny przykład przy w sumie tak drobnej sprawie, jak występujący w niektórych krajach europejskich zakaz niedzielnego handlu, może być odczytany jako niewłaściwy, naciągany czy nawet jako nieetyczna figura retoryczna poprzez zestawienie dobrej intencji (która może być odczytywana przeciwnie) z przykładem negatywnym. Nie o to oczywiście chodzi. Jeszcze raz powtórzmy, że intencją ustawodawcy było zapewne „ucywilizowanie” niedzielnego handlu, poprawa – przynajmniej w założeniu – warunków pracy pracowników najemnych handlu i w tym zakresie zbliżenie Polski do zachodnich standardów. Problem wszakże w tym, że regulacje takie mają swoje drugie dno i niezależnie od zapatrywań ustawodawcy mogą być odczytywane jako fundujące społeczeństwu „rozwój moralności pod wpływem prawa” (taką też zależność dostrzegał właśnie Hart). Zwykle bowiem to prawo jest refleksem ewolucji moralnej, ale bywa też odwrotnie – tzn. właśnie działalność prawodawcy – wszystko jedno, czy świadoma czy nie – może się sprowadzić do wymuszania określonej moralności prawem. Mam więc głębokie wątpliwości, czy rozumowanie przedstawione w uzasadnieniu obowiązującej już ustawy w postaci powoływania się na „społecznie zaakceptowanie takiej zasady” (aczkolwiek wskazywane w uzasadnieniu projektu w stosunku do innych krajów niż Polska) w odniesieniu właśnie do społeczeństwa polskiego nie było błędnym wnioskiem z błędnie przyjętej przesłanki. Ustawodawca musi przynajmniej mieć świadomość, że być może podejmuje się faktycznie istotnego i szczytnego trudu rozwoju moralności ścieżkami prawa – także w tak drobnych sprawach, ale może się to dla niego okazać niebezpieczne. Cienka jest bowiem granica między wychowywaniem społeczeństwa poprzez prawo (tzw. funkcja propedeutyczna prawa) a wymuszaniem postaw moralnych.