Działania sądu II instancji nie były wyrazem szczególnej skrupulatności, jak sugeruje autor komentarza, lecz raczej przykładem solidnego karnoprawnego rzemiosła, kiedy to sąd realizuje swoje podstawowe obowiązki w zakresie weryfikacji tezy oskarżenia o winie po stronie obwinionego.
Sprawa sędziego Mirosława Topyły, obwinionego o delikt dyscyplinarny stanowiący czyn zabroniony, była głośna, zanim zapadł w niej ostateczny wyrok Sądu Najwyższego ogłoszony 20 lutego 2018 r. Została wykorzystana w niesławnej kampanii billboardowej wspierającej wprowadzanie zmian w sądownictwie powszechnym, które określano mianem reformy wymiaru sprawiedliwości. Po ogłoszeniu tegoż wyroku stała się jeszcze głośniejsza. Sędzia został bowiem uniewinniony, choć cała Polska widziała, jak wkłada do kieszeni banknot 50-złotowy, który przecież nie był jego. Jak to możliwe? Nie brak skądinąd znajomo brzmiących głosów, że oto przedstawiciel korporacji sędziowskiej został znów potraktowany inaczej niż zwykły obywatel. W tekście „Łzy i szyderstwa sędziego Topyły” (DGP z 22 lutego 2018 r.) Piotr Szymaniak jednym tchem wylicza owe przywileje. Są to chociażby: błyskawicznie krótki czas rozpoznania sprawy (data zdarzenia: 3 marca 2017 r., ostateczny wyrok: 20 lutego 2018 r.) oraz nad wyraz skrupulatny skład sędziowski. Co do tej ostatniej okoliczności Piotr Szymaniak pyta wręcz, raczej retorycznie, jak mniemam: „Jaki zwykły oskarżony może liczyć na tak skrupulatny skład sędziowski?”. I w ogóle, jak określił to szanowny pan redaktor w konkluzji, sędzia Topyła miał proces „deluxe”. Więc chyba tylko pozazdrościć.
Jak zasmuca, jak nie zasmuca?
W prowadzonej dyskusji można liczyć również na wyraziste głosy przedstawicieli Ministerstwa Sprawiedliwości. Jeden z wiceministrów na wieść o kierunku rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego skwitował: „Ten wyrok mnie zasmuca”. A mnie wprost przeciwnie, albowiem traktuję go jako zwycięstwo idei sprawiedliwego procesu, którego składową jest nie tylko skazanie winnego i wymierzenie mu adekwatnej kary przy zachowaniu wszystkich jego uprawnień procesowych, lecz również uwolnienie od odpowiedzialności osoby niewinnej, o czym wprost stanowi art. 2 par. 1 pkt 1 k.p.k. wyznaczający cele procesu karnego, a więc także dyscyplinarnego.
Wyjątkowe traktowanie, ale czy korzystne?
Zrozumiała – powiem więcej, jak najbardziej pożądana – jest cała erupcja komentarzy na temat zapadłego rozstrzygnięcia. Wszak zasada brzmi, iż ostatecznych wyroków się nie kwestionuje, co nie oznacza, że nie powinno się ich komentować. Wyrok Sądu Najwyższego jest prawomocny, więc szeroko dyskutowany być może. Co więcej, zgodnie z obowiązującymi przepisami ustawy o ustroju sądów powszechnych od prawomocnego orzeczenia sądu dyscyplinarnego kasacja nie przysługuje żadnej ze stron ani podmiotom specjalnym w osobach rzecznika praw obywatelskich czy prokuratora generalnego – ministra sprawiedliwości (art. 122 u.s.p.). Zaznaczam przy tym, że sędziowie są jedyną profesją prawniczą, której ustawodawca nie przyznał prawa do skargi kasacyjnej w postępowaniu dyscyplinarnym. Prawo takie mają np. adwokaci i radcy prawni. Gdyby zatem Sąd Najwyższy 20 lutego 2018 r. utrzymał wyrok sądu I instancji o złożeniu sędziego Topyły z urzędu, kasacja by mu nie przysługiwała. Uważam, że wybiórcze pozbawienie sędziów możliwości składania skarg kasacyjnych wobec prawomocnych wyroków dyscyplinarnych jest sprzeczne z konstytucyjną zasadą równości wobec prawa, bowiem w sposób zupełnie nieuzasadniony różnicuje się sytuację prawną przedstawicieli różnych zawodów prawniczych. Tyle w kwestii sędziowskiego modelu postępowania dyscyplinarnego w wersji „deluxe”.
Zagadnienie szybkości rozpatrzenia sprawy dyscyplinarnej, która zdaje się przykuwać szczególną uwagę pana redaktora, omówione jest w przepisach art. 114 par. 2, 3, 4 i 7 oraz art. 115 i art. 121 u.s.p. Szczególnie te dwa ostatnie przepisy są istotne ze względu na tempo rozpoznania sprawy dyscyplinarnej, wprowadzają bowiem sztywne terminy obligujące sąd dyscyplinarny do wyznaczenia rozprawy w ciągu miesiąca od daty wpływu wniosku dyscyplinarnego, a sąd odwoławczy do rozpoznania odwołania w ciągu dwóch miesięcy. Nie jest więc tak, jak sugeruje Piotr Szymaniak, że sprawne rozpoznanie omawianej sprawy wynika z faktu, że podsądny był sędzią. Sztywne terminy na uporanie się przez sądy ze sprawami dyscyplinarnymi zostały narzucone przez ustawodawcę. Tak na marginesie, wcale nie uważam, że ta konkretna sprawa rozpatrzona została szczególnie szybko. Niemal 11 miesięcy od daty czynu do momentu wydania prawomocnego wyroku, zważywszy na okoliczności faktyczne sprawy, w tym niezbyt rozległy materiał dowodowy o charakterze obiektywnym, z pewnością nie jest rekordem. Jakkolwiek głośna była to sprawa, to jednak kanwą postępowania był czyn pospolity, który najczęściej gości na wokandach spraw karnych i wymaga niezbyt rozległego postępowania dowodowego, zwykle skoncentrowanego na jednej rozprawie głównej.
Wina wcale nie taka oczywista
Wróćmy do pytania, które postawiłem na wstępie. Jak to możliwe, że mimo oczywistego nagrania zachowania sędziego wkładającego nie swoje pieniądze do kieszeni został on uniewinniony? Odpowiem krótko. W prawie karnym często bywa tak, że to, co z pozoru jest oczywiste, po głębszej analizie ów przymiot traci. Karnista skrupulatnie oddziela bowiem stronę przedmiotową czynu – opisaną odpowiednimi znamionami w kodeksowym typie czynu – od strony podmiotowej rozumianej jako stosunek psychiczny sprawcy do czynu. Przestępstwo kradzieży, czy w formie występku z art. 278 par. 1 k.k., czy wykroczenia z art. 119 par. 1 k.w., w elementach podmiotowych wymaga bezwzględnie zamiaru kierunkowego, a więc bezpośredniego. Otóż nie wystarczy, że sprawca dokona zaboru rzeczy ruchomej – ów zabór musi być dokonany w kierunku przywłaszczenia. Oznacza to, że dokonujący kradzieży musi chcieć włączyć ową rzecz w zakres swojego posiadania i rozporządzać nią jak właściciel. Nie wystarczy przy tym zamiar ewentualny, a więc przewidywanie możliwości popełnienia czynu i swoiste godzenie się z tym (art. 9 par. 1 k.k.). Powyższe kwestie to nie są jakieś szczególne arkana wiedzy karnisty, raczej abecadło.
W przedmiotowej sprawie istota problemu sprowadzała się do ustalenia właśnie owego psychicznego stosunku obwinionego do czynu. Sąd nabrał w tym względzie wątpliwości i dlatego w myśl art. 193 par. 1 k.p.k. zasięgnął opinii biegłego. I to, jak się wydaje, owa opinia, uznanego skądinąd biegłego, miała przesądzające znaczenie dla losów sprawy. Ubolewam tylko nad pewną tabloidyzacją podstawy ogłoszonego rozstrzygnięcia, która w przestrzeni publicznej zaczęła już funkcjonować pod hasłem „niewinny, bo zabrał z roztargnienia”. Obwiniony został uniewinniony, ponieważ w jego działaniu sąd nie dopatrzył się elementów zamiaru bezpośredniego. Dla laika różnica żadna, dla prawnika kolosalna. Proszę mi wierzyć, w sprawach o czyny, w których strona podmiotowa jest ograniczona do umyślności w zamiarze bezpośrednim, wyroki uniewinniające nie są jakąś szczególną rzadkością.
Redaktor Piotr Szymaniak pyta, czy szary człowiek może liczyć na tak skrupulatny skład sędziowski. Wierzę, że tak. W sprawach o czyny zabronione w tak specyficznej stronie podmiotowej rzeczą każdego sądu jest udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy zebrany w sprawie materiał dowodowy daje wystarczającą podstawę do odczytania z zachowania potencjalnego sprawcy elementów umyślności w zamiarze bezpośrednim. Jeśli ustalenia sądu w tym przedmiocie są niewystarczające lub błędne, stronie przysługuje możliwość ich kwestionowania na drodze odwoławczej, co się zdarzyło w omawianej sprawie. Jeszcze raz powtórzę, że działania sądu II instancji to nie był wyraz szczególnej skrupulatności, jak sugeruje autor komentarza, lecz raczej przykład solidnego karnoprawnego rzemiosła, kiedy to sąd realizuje swoje podstawowe obowiązki w zakresie weryfikacji tezy oskarżenia o winie po stronie obwinionego.
Nie czuję się na siłach, by oceniać słowa wypowiedziane przez sędziego Mirosława Topyłę po ogłoszeniu wyroku, które przez Piotra Szymaniaka zostały odebrane jako atak na dziennikarzy. Próbuję znaleźć dla nich usprawiedliwienie w wielomiesięcznej presji, której poddawany był sędzia zawieszony w sprawowaniu funkcji wiceprezesa, niepewny swojego dalszego losu w zawodzie. To jest właśnie ten szczególny kontekst emocjonalny, swoisty tołstojowski absolutyzm sytuacji, kiedy emocje sięgają zenitu, a racjonalizm schodzi na dalszy plan. Jak bardzo napięta była atmosfera w czasie tego procesu, widać było na sali rozpraw podczas wygłaszania mów końcowych 13 lutego 2018 r. Sam bardzo często obserwuję, jak ogromne napięcie towarzyszy osobom zasiadającym na ławie oskarżonych. Nie można tracić z pola widzenia uwikłania kontekstowego całej sprawy, o którym wspomniałem na wstępie. Sędzia Mirosław Topyła stał się przecież jednym z negatywnych bohaterów kampanii billboardowej, i to przed zakończeniem postępowania w jego sprawie. Oczywiście, że rację ma Piotr Szymaniak, gdy wypomina pewnego rodzaju uogólnienia kryjące się w słowach sędziego pod adresem dziennikarzy, który miał: „dziwić się, że przez 30 lat nie nauczyli się pracować tak, jak powinni”. Wszak różne media relacjonowały sprawę, odmiennie rozkładając akcenty, a przez sędziego zostały wrzucone do jednego worka. Natomiast nie bardzo rozumiem, co szanowny pan redaktor miał na myśli, gdy stwierdzał: „Ciekawe, czy podczas jakiejkolwiek rozprawy zdarzyło mu się uczulić dziennikarzy np. co do statusu, jaki w sprawie ma dana osoba? Czy zdarzyło mu się zaprotestować, kiedy media w krzywdzący lub tendencyjny sposób relacjonowały sprawy przed tamtejszym sądem? Albo przed jakimkolwiek sądem? Gdzie byli inni sędziowie? (...) Czy wystosowali jakieś oświadczenie, list otwarty, napisali choćby pół e-maila do jakiejś redakcji”. I w tym miejscu czuję się wywołany do tablicy.
Nie przychodzi sędzia do dziennikarzy
Nie bardzo wyobrażam sobie sytuacje, w których sędziowie rozpoznający sprawy e-mailują do tytułów prasowych albo chodzą po gabinetach innych sędziów, by zebrać podpisy pod oświadczeniem bądź listem otwartym do redakcji, której dziennikarze, relacjonując przebieg procesu, zapomnieli o zasadzie domniemania niewinności. Takie postrzeganie roli sędziów to, mówiąc oględnie, nieporozumienie. Nie jest bowiem rzeczą sądu uczestniczenie w dyskusji o toczącym się procesie przed jego rozstrzygnięciem. Myślę, że wiele osób, którym zależy na ostatecznym zbrukaniu autorytetu sądowego wymiaru sprawiedliwości, niezmiernie by się z takiej praktyki ucieszyło. Szczególnie w czasach, kiedy prezydenccy ministrowie i doradcy wprost odbierają sędziom prawo do zabierania głosu w debacie publicznej w obronie wartości konstytucyjnych. Proszę sobie wyobrazić wypowiedzi polityków po tym, jak sędzia prowadzący sprawę wystosowałby list do redakcji, w którym zwróciłby uwagę, że oskarżonemu przysługuje domniemanie niewinności, zanim zostanie prawomocnie skazany. Nie mam wątpliwości, że ów gest zostałby przedstawiony jako zaangażowanie się sądu po stronie oskarżonego. W aktualnej sytuacji takie praktyki są niewyobrażalne. Mniemam, że rzetelnemu i profesjonalnemu dziennikarzowi sądowemu nie trzeba przypominać o podstawowych zasadach prawa prasowego czy pryncypiach procesu karnego, do których należy zasada domniemania niewinności odnosząca się nie tylko do obwinionych sędziów, lecz do wszystkich obywateli, którym przyjdzie stanąć przed sądami.
Obwiniony został uniewinniony, ponieważ w jego działaniu sąd nie dopatrzył się elementów zamiaru bezpośredniego. Dla laika różnica żadna, dla prawnika kolosalna. Proszę mi wierzyć, w sprawach o czyny, w których strona podmiotowa jest ograniczona do umyślności w zamiarze bezpośrednim, wyroki uniewinniające nie są rzadkością