Przepaść między oczekiwaniami wykonawców a naszymi możliwościami finansowymi jeszcze nigdy nie była tak duża – alarmują samorządowcy. I obawiają się, że z części inwestycji będą musieli zwyczajnie zrezygnować.
Powód jest prosty. Nie będzie ich stać, by – nawet przy hojnym unijnym dofinansowaniu do 85 proc. kosztów kwalifikowanych – opłacić różnicę między otrzymaną dotacją a ceną, którą życzy sobie firma zainteresowana wykonaniem inwestycji. A kwoty te są w tym roku zdecydowanie wyższe, niż planowali to samorządowcy.
– Oferty drogowe często są o sto procent droższe od zakładanego kosztorysowo poziomu – mówi Marek Woźniak, marszałek województwa wielkopolskiego.
Pieniądze z Unii dla samorządów / Dziennik Gazeta Prawna
Niepokojącą skalę zjawiska potwierdza też Olgierd Geblewicz, marszałek województwa zachodniopomorskiego. Jego zdaniem samorządy, które są w trudniejszej sytuacji finansowej, odstępują od umów, kiedy okazuje się, że po ogłoszonym przetargu zaproponowane przez wykonawców ceny przekraczają ich finansowe możliwości.
Niepotrzebny impas
Jakie są tego efekty? Kilkukrotnie unieważniane, a przez to ciągnące się miesiącami przetargi i niepewny los wielu inwestycji, które nie wiadomo jak, kiedy, za jakie pieniądze – i czy w ogóle – powstaną.
– O ile jeszcze rok temu dość powszechnie można było osiągnąć w przetargu cenę niższą niż wartość kosztorysowa, to obecnie coraz częściej przekracza ona tę wartość – zwraca uwagę Grzegorz Kubalski, ekspert Związku Powiatów Polskich.
Podobnymi obserwacjami dzieli się też Marek Woźniak. – To, że podpisaliśmy umowy z beneficjentami, to jedno, ale czy one będą w terminie skutecznie zrealizowane w ramach tych kwot, które oni otrzymali, to jest duży znak zapytania – mówi marszałek.
I obawia się, że samorządy będą musiały się z części projektów zwyczajnie wycofać.
– W wielu miejscach może się okazać, że gmina nie skorzysta z tych środków, bo nie będzie jej stać na wkład własny w zwiększonej kwocie – zwraca uwagę Grzegorz Kubalski.
Zarobić na modzie
Szczególnie problematyczne okazują się inwestycje w infrastrukturę transportową: rozbudowę dróg i wymianę taboru komunikacji miejskiej na ekologiczny.
Pod znakiem zapytania stoi los 55 nowych autobusów, które planuje kupić PKM Gdynia. Do ostatniego przetargu zgłosiła się bowiem tylko jedna firma i już na starcie mocno przestrzeliła z ceną, proponując dostawę pojazdów za prawie 93 mln zł. Tymczasem miasto zarezerwowało na ten cel nieco ponad 76 mln zł. Przetarg unieważniono.
Z podobnymi problemami mierzyły się ostatnio również Kielce, Rzeszów, Sosnowiec i Warszawa. W każdym z tych przypadków pertraktacje dotyczące cen za niskoemisyjne pojazdy ciągnęły się miesiącami, bo urzędnicy i przedsiębiorcy nie mogli dojść do cenowego konsensusu.
Samorządowcy nie kryją przy tym, że są zaskoczeni wzrostem cen, zwłaszcza autobusów elektrycznych, które podrożały na przestrzeni 2 lat średnio o kilkaset tysięcy złotych. Jak mówią nieoficjalnie, tendencja ta zaczęła być widoczna wkrótce po tym, jak rząd zaczął mocno promować elektromobilność.
Jednak problem cen nieprzystających do gminnych realiów dotyczy nie tylko komunikacji miejskiej. Ostatnio przekonał się o tym m.in. Miejski Zakład Wodociągów i Kanalizacji w Nowym Targu, który zdecydował się anulować przetarg na budowę oczyszczalni ścieków.
Powód? Miejska spółka zagospodarowała na ten cel 861 tys. zł brutto. Zgłosiło się dwóch potencjalnych wykonawców. Najniższa zaproponowana cena wciąż była jednak poza zasięgiem Nowego Targu i przekraczała zaplanowany budżet o ponad 568 tys. zł.
Z podobnymi problemami mierzy się ostatnio także Łódź, która planowała rozbudować kanalizację deszczową i instalację sanitarną w miejskim Aquaparku. Inwestycja ta miała – jak oszacowali włodarze – kosztować niecałe 380 tys. zł. Ile zażądał za to najkorzystniejszy oferent? Ponad 610 tys. zł.
Wolny rynek
Skąd tak duży rozstrzał między ofertami firm a kosztorysami samorządów? Eksperci wymieniają kilka czynników. Podkreślają, że samorządy nie wahają się sięgać po unijne fundusze i chętnie kontraktują środki w ramach obecnej perspektywy finansowej, a większość z nich zaplanowała przyszłoroczne budżety tak, by mieć jak największy wkład własny na nowe inwestycje. Innymi słowy, firmy mogą przebierać w robotach.
Jest jednak jeszcze druga strona medalu. Branża budowlana podkreśla, że ona również, a nie tylko samorządy, mierzy się ze wzrostem cen. Mowa tu przede wszystkim o kosztach materiałów budowlanych.
Jak przekonuje Bartłomiej Sosna, główny analityk rynku budowlanego z PMR, wzrost kosztów wykonawstwa oraz szybko zapełniające się portfele zamówień firm powodują, że nie muszą one już tak intensywnie konkurować ze sobą cenowo.
– Wzrost cen usług to dla branży budowlanej jedyny sposób na ucieczkę przed nadchodzącą erozją marż – mówi ekspert.
Nie bez znaczenia pozostają też rosnące koszty pracy. – Podwyższenie od 2017 r. płacy minimalnej o 8 proc. spowodowało ponadprzeciętny wzrost wynagrodzeń nie tylko w grupie najniżej opłacanych robotników budowlanych, ale także wśród pracowników znajdujących się nieco wyżej na drabince płac – przekonuje Sosna.
Poza tym na rynku brakuje rąk do pracy, więc firmy podkupują sobie pracowników, co też winduje koszty. Przy braku ludzi – zauważa radca Marcin Nagórek, ekspert ds. finansów samorządów – nie mogą się brać do kilku inwestycji naraz, więc ich zyski są mniejsze. Ratują je, podnosząc ceny.