W dyskusji na temat potrzeby uchwalenia nowej ustawy zasadniczej warto sięgnąć do historii.
W ostatnich miesiącach prezydent kilkakrotnie podkreślał, że obowiązująca ustawa zasadnicza jest dla niego „konstytucją okresu przejściowego”. Głowa państwa nie traci żadnej okazji, by zasygnalizować chęć zainicjowania jej zmiany. Ze swoją wyrafinowaną argumentacją prezydent nie zdołał jednak dotąd dotrzeć ani do obozu politycznego, który go wyniósł na urząd, ani do wiernego elektoratu, który zwykle gotów jest przymknąć oczy na psucie państwa, byle tylko nadal można było dodawać plus do plusa.
Dlaczego dotychczasowa narracja okazała się nietrafiona? Wydaje się, że zbyt wielki nacisk położono na nowatorstwo prezydenckich zamierzeń. Polacy odnieśli się do nich z nieufnością, gdyż – mimo świadomości panujących nad Wisłą warunków – czym innym jest zorganizowanie konkursu, w którym zasłużenie wygrywa najlepszy kolega, a czym innym zachwianie all’improvviso ustrojowymi fundamentami czterdziestomilionowego państwa. Mam drobną sugestię: Polacy są w większości tradycjonalistami i kochają się w swojej historii. Może warto więc odwołać się do naszych bogatych doświadczeń? Proszę pozwolić, że pomogę.
W roku 1926 doszło w Polsce do zmiany władzy, którą Suweren nolens volens zaakceptował. Układ został rozbity, więc karabiny z powrotem znalazły się na stojakach, zabitych pochowano, a ludzie, którzy wzięli na swe barki trud naprawiania państwa, natychmiast zrozumieli, że nie uda im się stworzyć Polakom raju na ziemi pod rządami konstytucji z roku 1921. Zaczęto nieśmiało przebąkiwać o koniecznych zmianach. Już w roku 1927, w rozprawie z zatytułowanej „Projekt konstytucji”, prof. Władysław Leopold Jaworski (1865–1930) z niezrównaną elokwencją wyłożył swoje poglądy w tej materii. Z napisanego z polotem dziełka można się dowiedzieć, że władza jest jedna i niepodzielna. Skoro zaś legislatywa oraz sądownictwo nie dysponują środkami przymusu, trudno je uznać za władzę. Nieporozumieniem jest przecież stwierdzenie, że sądownictwo dysponuje aparatem przymusu. Owszem – zauważa spostrzegawczy scholar – aparat przymusu wdraża w życie niektóre decyzje sądów, ale przecież organy, które tego w praktyce dokonują, sądami nie są. Podobnie z parlamentem. Czyż stanowione przez niego akty nie zyskują mocy dopiero z chwilą podpisania ich przez prezydenta? Czy zatem można uznać za władzę możliwość tworzenia pewnych sugestii, które dopiero kiedyś staną się prawem, a zanim to nastąpi, mogą być zablokowane przez głowę państwa? Dochodzimy tym samym do ciekawego wniosku: parlament oraz sądownictwo nie są władzami, lecz ograniczonymi w swej formie postaciami kontroli władzy.
Ponieważ poglądy tego rodzaju jawiły się jako nowatorskie nawet w roku, kiedy we Włoszech już rządził Mussolini, w Niemczech wiece Hitlera gromadziły coraz więcej osób, a w sowieckiej Rosji Stalin konsekwentnie wzmacniał swoją pozycję, prof. Jaworski w swoim projekcie zawarł swoisty wentyl bezpieczeństwa, który miał uspokoić uczulonych na wszelkie formy tyranii i autokracji Polaków. Otóż jeden z artykułów planowanej ustawy zasadniczej głosił: „władzę wykonywa Prezydent wedle zasad moralności Chrystusowej i nie może być w tym żadną normą ograniczony”. Zdumionemu czytelnikowi wyjaśniono przy tym, że teoria o trójpodziale władz jest wprawdzie piękna, ale najwyższy czas, by podzieliła los wszystkich innych utopii. Nie można przecież mówić o niezależności władz w sytuacji, kiedy blokowi posiadającemu większość w parlamencie uda się własnym człowiekiem obsadzić urząd prezydencki.
Logiczne wywody profesora spotkały się z życzliwym przyjęciem ze strony obozu rządowego oraz jego sympatyków. Ignacy Czuma (1891–1963), gorący orędownik odpowiedzialności prezydenta jedynie przed Bogiem i historią, nie krył fascynacji poglądami Jaworskiego. Pisał: „Równowaga władz, podział władz – są to przy dzisiaj panującym systemie pierwszeństwa ciała wieloosobowego pozory, dość zresztą niezręcznie maskowane, usiłowań uczynienia z jednego wierzchołka ustrojowego jakichś trzech niezależnych od siebie, równorzędnych władz czy funkcji, bo to w końcu na jedno wychodzi. Pozostanie zasługą Jaworskiego i Renarda (jak i niektórych innych), iż zrywają w nauce z pozorami, znajdując w sobie odwagę myślenia o istocie rzeczy w dziedzinie panującego ustroju, wbrew hipnozie popularnych teorii”.
Na nową konstytucję przyszło jednak jeszcze kilka lat czekać. W tym czasie państwo jednych wzięło na utrzymanie w Berezie Kartuskiej, innych odesłano na emerytury, jeszcze inni przyjęli lukratywne stanowiska i sytuacja jakoś się wyklarowała. Konstytucję, nazwaną później kwietniową, prezydent podpisał 23 kwietnia 1935 r. W życie weszła dzień później. Kilku odsuniętych od koryta malkontentów utyskiwało wprawdzie, że uchwalono ją z naruszeniem poprzedniej ustawy zasadniczej i że wprowadzała ona w Polsce autorytarny system rządów, ale kto by się przejmował ich gęganiem. Bo czyż nowa ustawa zasadnicza wprowadziła w Polsce dyktaturę? Bynajmniej! Nie stało się tak, gdyż mieliśmy odpowiedzialnego prezydenta. Ignacy Mościcki po roku 1935 nie zmienił się w krwawego tyrana, gdyż doskonale rozpoznał miejsce, jakie przewidzieli dla niego Bóg i historia. Godnie reprezentował Ojczyznę: otwierał, inaugurował, odznaczał, wyróżniał, zaszczycał obecnością, bankietował, polował, a nade wszystko dbał, by ptasiego mleczka nie zabrakło młodziutkiej małżonce. Resztę zostawił kolejnym rządom złożonym z pułkowników, Obozowi Wielkiej Polski oraz służbom, czyli osławionemu II Oddziałowi Sztabu Generalnego. W kraju do dziś żyłoby się szczęśliwie i dostatnio, gdyby jak zwykle wszystkiego nie popsuli Niemcy.
Skoro II Rzeczpospolita po przyjęciu nowej konstytucji nie zmieniła się w krwawą satrapię, nic nie upoważnia do prognozowania, że taki scenariusz mógłby zostać zrealizowany obecnie. W latach 20. i 30. XX w. grupa propaństwowych teoretyków, działając pro publico bono, odrzuciła ideę trójpodziału władzy oraz niezawisłości sądownictwa, gdyż nie mogła się pogodzić z wszechobecną hipokryzją. Dopiero jednak w nowej konstytucji, o którą walczono długo i niezmordowanie, niektóre kwestie udało się nareszcie nazwać po imieniu.
Obecnie stajemy przed wyzwaniami, z jakimi przyszło się borykać w okresie międzywojennym naszym poprzednikom. Szczęśliwie stan faktyczny sprzyja zmianom. Zamiast chimerycznych rządów ciała złożonego z wielu osób, mamy wysławiane już przez św. Tomasza z Akwinu rządy jednego, któremu Opatrzność powierzyła los Narodu. Skorumpowani i uwikłani sędziowie już dawno utracili moralny mandat oraz zaufanie społeczeństwa. Usunięcie ich na śmietnik historii w drodze przyjęcia nowych ustaw jest tylko kwestią czasu. W parlamencie tymczasem znajduje się blok, który doskonale rozumie, że czasy zgniłego parlamentaryzmu odeszły i nie wrócą. Dlatego na wszelkie sposoby stara się wspierać Jednego we wszelkich jego zbawiennych dla kraju poczynaniach. Podobną postawę przyjął prezydent. By jednak nie zaprzepaścić zdobyczy, które udało się wypracować, w tempie, na które stać tylko Polaków, uchwalenie nowej ustawy zasadniczej jest koniecznością i obowiązkiem. To jasne dla każdego, komu bliskie jest dobro Ojczyzny.
I jak, podoba się? Warto w dyskursie na temat potrzeby uchwalenia nowej konstytucji sięgać do historii, gdyż zabieg ten wzbogaci polityczną retorykę o tak pożądaną merytoryczną treść. Nadanie teoretycznej nadbudowy procesowi tworzenia nowego państwa bez wątpienia usprawni również mobilizacja intelektualnych odwodów w postaci przedstawicieli akademickiej inteligencji, którym roboczo można nadać miano „narodowych profesorów”. To żadna tajemnica, że wśród historyków prawa, socjologów czy teatrologów wciąż marnują się perły. Nieważne, czy chodzi o projekt nowej konstytucji czy o sporządzenie ekspertyzy na temat możliwości domagania się reparacji wojennych od Słowacji, która obok Niemców oraz Sowietów najechała nas w 1939 roku, po czym odebrała nam 770 km kw. Napiszą wszystko lege artis.