Solą w oku sanatorów był Sąd Najwyższy . Problem ten udało się rozwiązać przez przyjęcie w roku 1929 nowego prawa o sądach powszechnych. Mimo sprzeciwu komisji pracującej nad projektem, w ostatniej chwili przemycono do ustawy przepisy zdecydowanie zwiększające uprawnienia ministra sprawiedliwości wobec sędziów
W latach 20. XX w. twierdzenie, że w parlamentaryzm w odrodzonej Rzeczpospolitej nie zdał egzaminu, nie było sloganem, tylko dogmatem, do którego w pakiecie dołączano utyskiwania na nierzetelność urzędniczą (nepotyzm i kolesiostwo) oraz przekupne sądy. Dlatego w roku 1926 Józef Piłsudski dokonał okupionego krwią ponad 300 ofiar zamachu stanu, po czym jego otoczenie, które wzięło na siebie ciężar uzdrowienia państwa, z ochotą zabrało się do naprawiania tego, co popsuli inni (pojęcia „układ” jeszcze nie znano). Jeden z ówczesnych spin doktorów obozu piłsudczykowskiego, Adam Skwarczyński, stworzył na tę okoliczność pojęcie sanacji (z łac. sanatio – uzdrowienie), które rychło przylgnęło do obozu reformatorów jako ich znak rozpoznawczy.
Trzonem sanacji stali się byli legioniści, walczący w czasie I wojny światowej pod sztandarami pierwszej, drugiej oraz trzeciej brygady legionów. Ich wysiłek wsparły niespożyte zasoby osobowe „brygad czwartej i piątej”, jak nazywano ludzi, którzy z czynną walką o niepodległość nie mieli nic wspólnego (ba, niektórzy z nich aktywnie wysługiwali się zaborcom), ale do idei oczyszczenia państwa z toczących je patologii zapałali uczuciem szczerym i niezwyciężonym. Naturalnie wśród tego zaciągu nie zabrakło prawników, choć prawdą jest, że ich pozycja nie była najmocniejsza.
Polska stała się wielkim sanatorium, w którym raz po raz aplikowano obolałemu aparatowi państwowemu uzdrawiające kuracje. A że salus aegroti suprema lex (dobro pacjenta najwyższym prawem), nie stroniono od zabiegów drastycznych. Naturalnie nie zawracano sobie głowy, by o zdanie pytać Naród (ówczesny język politycznej debaty nie znał pojęcia suwerena, gdyż za św. Pawłem wciąż wierzono, że wszelka władza pochodzi od Boga).
Carska sprawiedliwość
„Pierwszy rząd Piłsudskiego – czytamy we wspomnieniach Aleksandra Mogilnickiego, wybitnego prawnika i znawcy prawa karnego, który w latach 1924–1929 piastował urząd prezesa Sądu Najwyższego (kierował pracami Izby Karnej) – funkcjonował tylko tydzień. Popełnił tę nieostrożność, że w wydanej odezwie do społeczeństwa powiedział, że będzie się ściśle trzymał prawa i strzegł praworządności. (...) W następnym rządzie już nie było ani jednego prawnika”. Dalej zaś natykamy się na znamienną opinię: „Piłsudski lekceważył prawo i często wyraźnie to mówił, nie chciał jednak zbyt otwarcie popełniać bezprawia, a popełniając je, szukał zawsze pozorów prawa”. W tym jednak marszałek potrzebował wsparcia. Jego nieocenionym pomocnikiem okazał się Stanisław Car, minister sprawiedliwości w latach 1930–1935. „Wybitnie zdolny – charakteryzuje go Mogilnicki – skończony prawnik, był jednakże absolutnie pozbawiony zasad etycznych”. Wraz z nadejściem Cara nastąpił okres rozkwitu ery figielków konstytucyjnych.
Dobrym przykładem takiego figielka były próby tuszowania i tłumaczenia nadużyć, do jakich dochodziło podczas wyborów. W roku 1930 na ziemiach wschodnich poprzedzono głosowania uroczystymi procesjami, podczas których ich uczestnicy nieśli w górze karty, na których widniała cyfra partii rządzącej. Kto pracował w budżetówce, nie śmiał się wyłamywać, obawiając się utraty pracy. Sanatorom udało się korzystnie obsadzić urząd czuwającego nad przebiegiem wyborów głównego komisarza wyborczego, więc obeszło się bez nieporozumień. W odpowiedzi na liczne protesty sędzia Giżycki stwierdził, że wprawdzie konstytucja i ordynacja wyborcza nakazują wybory tajne, ale skoro ludzie z własnej inicjatywy chcą głosować jawnie, to władze nie widzą powodu, by im w tym przeszkadzać.
Bardzo szybko pojęcie „carska interpretacja” przylgnęło do nieuczciwej i instrumentalnej wykładni ustawy. Kiedy w roku 1938 prezydent wydał radykalnie ograniczające wolność prasy w Polsce dekrety prasowe, Sejm z oburzeniem odmówił ich zatwierdzenia, co powinno zostać natychmiast ogłoszone w Dzienniku Ustaw. Marszałek Sejmu nie opublikował ich, więc... dekrety formalnie mogły obowiązywać. Zanim mądre głowy definitywnie rozstrzygnęły, czy prawo zostało złamane, wybuchła wojna.
Uzdrawianie SN
Solą w oku sanatorów, instytucją konsekwentnie i w złej woli sabotującą ich zbawcze wysiłki, okazał się Sąd Najwyższy. Problem ten udało się rozwiązać przez przyjęcie w roku 1929 nowego prawa o sądach powszechnych. Mimo sprzeciwu komisji pracującej nad projektem w ostatniej chwili przemycono do ustawy przepisy zdecydowanie zwiększające uprawnienia ministra sprawiedliwości wobec sędziów.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Oddajmy głos Mogilnickiemu: „W ciągu bardzo krótkiego czasu wszyscy czterej prezesi Sądu Najwyższego zostali zmuszeni do ustąpienia. Najłatwiej było poradzić sobie z prezesem Dworskim, który akurat skończył 70 lat. Skorzystano z tego i natychmiast przeniesiono go w stan spoczynku, choć takie przeniesienie nie było według ustawy obowiązujące i zależało od ministra sprawiedliwości, a Dworski był jeszcze w pełni sił. Prezesa Pohoreckiego mianowano prezydentem Komisji Kodyfikacyjnej, na co się zgodził. (...) W dniu 17 stycznia 1929 roku pierwszy prezes Sądu Najwyższego Seyda otrzymał od ministra Cara papier, zawiadamiający go o przeniesieniu w stan spoczynku. Bezprzykładna była nawet forma, w której to zrobiono. Papier ten przyniósł woźny nawet bez koperty. (...) Nadchodziły święta wielkanocne, po których Sejm miał się zebrać dopiero za kilka tygodni. W dniu, kiedy się już kończyła przedświąteczna sesja Sejmu, otrzymałem o godzinie pierwszej po południu zawiadomienie o dymisji. Nie było już ani chwili na składanie jakichkolwiek wniosków Sejmowi. A po kilku tygodniach, kiedy się Sejm zebrał ponownie, sprawa ostygła, na moim miejscu był kto inny, a ja już byłem adwokatem”. W czasopiśmie „ABC” skwitowano: „A więc świetny znawca prawa karnego, wpółautor wielu pierwszorzędnych ustaw karnych, wyjątkowy administrator sądowy, działacz możliwie obiektywny, człowiek w kwiecie wieku, a przy tym z charakterem i odwagą cywilną – tak? A jednak musiał iść »na spoczynek«. O, małości, bojąca się światła, jak ci na imię?”.
Sanacja sądownictwa
Po Sądzie Najwyższym uzdrowiono sądy niższych instancji. Przychylny zmianom ks. Walerian Meysztowicz, którego ojciec Aleksander Meysztowicz (ciekawa rzecz, nieposiadający prawniczego wykształcenia) pełnił w latach funkcję wiceministra sprawiedliwości, wspominał: „okazało się, że podejrzanych o przekupstwo było niewielu: parę dziesiątków zaledwie. Przy bliższym poufnym zbadaniu niektóre podejrzenia okazały się niesłuszne; ci zaś sędziowie, na których nie przestały one ciążyć, otrzymali propozycję przejścia na skromne, lecz intratne stanowiska rejentów. (...) Bez hałasu i krzywdy korpus sędziowski został oczyszczony z podejrzanych elementów. Podnosiło to jego poziom”.
Jaki był to poziom, miało okazać się już niedługo. 30 sierpnia 1930 r. rozwiązano Sejm, po czym w majestacie prawa nastąpiło aresztowanie liderów opozycyjnych ugrupowań i frakcji. Trwający od 26 października 1931 do 12 stycznia 1932 r. proces brzeski był farsą. „Aczkolwiek w postępowaniu oskarżonych w procesie brzeskim – podkreśla Mogilnicki – żaden uczciwy prawnik nie mógł się dopatrzeć znamion przestępstwa, to jednak znalazły się sądy we wszystkich trzech instancjach, które ich skazały na długoterminowe więzienie. Sędziowie, którzy tę sprawę sądzili, zaraz potem szybko awansowali z wyjątkiem sędziego Leszczyńskiego, który w sądzie pierwszej instancji głosował za uniewinnieniem i zgłosił odrębne zdanie, ale został przegłosowany przez dwu innych sędziów, Hermanowskiego i Rykaczewskiego”. Oskarżający w procesie prokurator w uznaniu zasług został mianowany ministrem sprawiedliwości, podczas gdy Car objął funkcję marszałka Sejmu.
W roku 1932 dokonano nowelizacji ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych. „Skorzystano z tego, uznano to za nową »reorganizację« i prawie kilkuset zbyt niezależnych sędziów usunięto. (...) Zostali lub przybyli przeważnie ludzie słabi, którzy wyrokowali »według rozkazu« lub ludzie o niższym poziomie umysłowym i braku doświadczenia sędziowskiego. I rzecz dziwna, od razu, nawet w sprawach, w których nie było nakazu z góry, zwiększył się procent wyroków skazujących w sprawach karnych i zwiększyła się surowość kar. Jest na pozór paradoksem, ale życie wskazuje, że tak jest: najostrzejsi sędziowie to są sędziowie tępi” – pisze Mogilnicki.
We wspomnieniach Aleksandra Mogilnickiego, które w istocie nie są przecież niczym innym niż skowytem wygadanego członka skompromitowanej kasty, odsuniętego od władzy dla dobra kraju, znalazło się wiele innych przemyśleń i skojarzeń, które nie mają nic wspólnego z sytuacją obecną. Kto lubi dobrą beletrystykę, powinien po nie sięgnąć. Autorowi, choć był prominentnym ogniwem żerującego na Polsce układu, nie sposób bowiem odmówić pisarskiego talentu.