Joe Arpaio wygląda jakby żywcem wyjęty z filmu klasy B z lat 80. XX w. – niemłody, na pozór jowialny pan, a w rzeczywistości wszechwładny i bezwzględny szeryf, w którego szpony wpadają główni bohaterowie, najczęściej nastolatkowie trafiający do jego miasteczka przejazdem. Popełniają jakieś tam drobne wykroczenie – źle parkują czy przewracają kosz na śmieci – i lądują w areszcie, gdzie szybko się orientują, że na sprawiedliwość nie mają co liczyć, a próby ucieczki zajmują im następne pięć kwadransów. Niestety podobieństwo Arpaio do tych szwarccharakterów nie jest tylko fizyczne. Były już (dziś 85-letni) szeryf Maricopy w stanie Arizona naprawdę wsadzał ludzi za nic lub za prawie nic. W odróżnieniu od swoich filmowych poprzedników nie musiał sam aresztować podejrzanych ani nie ograniczał się do dwóch, trzech zastraszonych lub bezmyślnych policjantów. Zorganizował cały mikrosystem (mikro, bo działający tylko na podległym mu terenie, ale efekty mogą się okazać makro) ze specjalnymi oddziałami, których funkcjonariusze mieli tylko jedno zadanie: zatrzymać jak najwięcej ludzi. Nie jakichkolwiek jednak.



Tu dochodzimy do kolejnej ważnej różnicy: w tamtych filmach – pokazywanych wtedy w polskiej telewizji zapewne jako dowód, że w Ameryce jest o wiele gorzej niż w PRL, a może po prostu dlatego, że były tanie – zatrzymywani bohaterowie byli biali jak śnieg. Ot, dzieciaki z klasy średniej, które nigdy do tej pory nie musiały się mierzyć z jakimikolwiek poważniejszymi problemami. Funkcjonariusze biura szeryfa Maricopy mieli inne cele: oni poszukiwali osób wyglądających na Latynosów. Po odnalezieniu natomiast zaczynali ich podejrzewać o popełnienie jakiegoś przestępstwa. I wsadzali do aresztu głównie po to, by zyskać czas na stwierdzenie ewentualnego nielegalnego pobytu, ale także w celu uprzykrzenia im życia. W areszcie miało dochodzić do pobić, jeśli zatrzymani podważali zasadność zatrzymania. Podejrzany o niewłaściwe parkowanie i wyglądający na Meksykanina kierowca spędził w areszcie... 11 dni.
Jeśli zatrzymani rzeczywiście okazali się nielegalnymi imigrantami, trafiali do obozu, który sam Arpaio nazywał z dumą koncentracyjnym – nie mnie wyrokować, czy słusznie, choć doniesienia mówią nawet o przetrzymywaniu bez dachu nad głową lub w namiotach, które nagrzewały się do ponad 60 st. C.
Sąd federalny zakazał szeryfowi takich praktyk. Stwierdził przy tym, że nierozwiązanie specjalnych oddziałów potraktuje jako obrazę sądu (co zresztą jest materiałem na osobny felietonik, jako że trudno nam, w Polsce, sobie wyobrazić, by w sentencji pojawiło się ostrzeżenie tego typu – wszak sędzia powinien zakładać, że jego rozstrzygnięcie zostanie wykonane). W odpowiedzi szeryf Joe... przedłużył działanie specoddziałów, przewidując kwoty na ich finansowanie w kolejnym budżecie.
Gdybyśmy mieli do czynienia z serialem, tu nastąpiłby koniec odcinka. Następny zaczęłaby scena z wiecu Donalda Trumpa. Prezydent (wtedy jeszcze elekt) USA zwrócił się bowiem do eksszeryfa za pośrednictwem telewizji: – Szeryfie Joe, bądź spokojny, nie dam ci zrobić krzywdy.
I rzeczywiście nie dał. Jeszcze przed wyrokiem prezydent USA dopytywał swoich doradców, czy można utrącić sprawę. Kiedy zaś dowiedział się, że nie, a sąd uznał Arpaio za winnego, prezydent z miejsca go ułaskawił, argumentując, że po pierwsze „szeryf Joe został ukarany za wykonywanie swojej pracy”, po drugie „był prześladowany przez poprzednią administrację”, która miała mu przeszkodzić w ponownym wyborze na szeryfa (pełnił tę funkcję w sumie przez 24 lata).
Znamienne są reakcje medialne na to ułaskawienie. Prawa strona twierdziła np., że „pod jego dowództwem Urząd Szeryfa Hrabstwa Maricopa szczycił się najwyższym odsetkiem latynoskich posłów, funkcjonariuszy i personelu w stanie Arizona”, a wyrok sądu „kłóci się z poczuciem sprawiedliwości” i był „politycznie motywowany od samego początku” (James Fotis w Fox News). Natomiast Paul Krugman pisze w „The New York Times”: „To, co Arpaio przyniósł do Maricopy, a prezydent Stanów Zjednoczonych właśnie zatwierdził, to był faszyzm w amerykańskim stylu”.
Można by z tej opowieści wysnuć kilka wniosków. Choćby równie kuszącą, co nieuprawnioną (m.in. ze względu na inne systemy sądownictwa) analogię do najgorętszej polskiej sprawy z ułaskawieniem w tle. Rzucić jakąś błyskotliwą uwagę o polaryzacji mediów i – szerzej – społeczeństwa wraz z komentarzem o długiej tradycji takiego podziału w USA i jego nowości w Polsce. Oczywiście także obserwację, że wyroki sądów na naszych oczach stają się zabawką w rękach polityków, a jeśli im nie odpowiadają, to się je neguje albo i po prostu kasuje. Ja poprzestanę na oczywistej oczywistości: prawa podstawowe, które uznawaliśmy za raz wywalczone i pewne na zawsze, są właśnie negowane. Nawet w kraju, w którym wolność i równość są na sztandarach, banknotach i w konstytucji, i który ma się za jej światowego strażnika. Świat ma się czego bać.
Nawet w kraju, w którym wolność i równość są na sztandarach, banknotach i w konstytucji, prawa podstawowe wcale nie są pewne