W tej chwili sędziów w resorcie sprawiedliwości jest aż 162. Z politycznego punktu widzenia to ponad dwa razy więcej sędziów do „rozgonienia” niż w Sądzie Najwyższym. Efekt propagandowy byłby więc niezaprzeczalny - wyjaśnia sędzia Jacek Ignaczewski, wydawca Imponderabiliów Sądowych, twórca portalu StandardyPrawa.pl. W 2016 r. przez kilka miesięcy sprawował funkcję dyrektora departamentu strategii w MS, gdzie pracował nad reformą wymiaru sprawiedliwości. Z resortu odszedł pod koniec maja 2016 r.
Prezydent w środę przeprowadził konsultacje z przedstawicielami wszystkich ugrupowań parlamentarnych na temat reformy sądownictwa. W przyszłym tygodniu ma przedstawić projekty ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Jak pan ocenia całe to zamieszanie, które powstało po zgłoszeniu prezydenckiego weta? Czemu ma to służyć?
Z końcem czerwca byliśmy świadkami zamachu na konstytucyjne podstawy funkcjonowania państwa. Dzięki panu prezydentowi – zamachu nieudanego. Powstrzymać zamach to jedno, a naprawić sytuację to co innego. Prezydent, wetując ustawy o KRS i SN, w sposób naturalny przejął inicjatywę. Mleko się rozlało, trzeba sprzątać, a że czas i napięcie polityczne ponagla, toteż mamy wrażenie chaosu.
Z wypowiedzi polityków wynika, że jedną z propozycji ma być przyznanie prezydentowi kompetencji do decydowania o tym, którzy sędziowie SN będą mogli nadal orzekać pomimo osiągnięcia wieku przejścia w stan spoczynku. Zawetowana ustawa dawała to uprawnienie ministrowi sprawiedliwości. Pana zdaniem takie przesunięcie uchroni SN przed politycznym rozliczaniem?
Problemu nie rozstrzygają personalne sympatie i antypatie. Z konstytucyjnego punktu widzenia i minister, i prezydent są reprezentantami władzy wykonawczej. Jeśli jest sprzeciw wobec uprawnień ministra sprawiedliwości wobec sądownictwa, to nie dlatego, że funkcję tę pełni ta czy inna osoba, lecz że władza wykonawcza narusza równowagę podziału władzy w państwie.
W trakcie spotkań w prezydenckiej kancelarii miały paść propozycje, aby to grupy sędziów i obywateli mogły zgłaszać kandydatów do KRS, a członków rady wybierałby spośród nich Sejm. To wyeliminowałoby niebezpieczeństwo niezdrowych układów między sędziami a posłami, na które zwracano uwagę przy zawetowanej ustawie o KRS?
Problem sprowadza się do tego, jak „przefiltrować” tych właściwych i godnych urzędu sędziowskiego ludzi. W tym kontekście należy zwrócić uwagę na nowelizację ustawy o Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury – przeszła niezauważona, a jest kluczem do zmian. Nowelizacja ta zapewnia scentralizowane kształcenie kadr na wzór i podobieństwo wyobrażenia polityków o sędziach dających rękojmię należytego wykonywania zawodu. Ten termin – zapomniany, a dobrze znany w czasach PRL – został przypomniany w uzasadnieniu zmian. A jakie to jest wyobrażenie, widać na przykład w sejmowych komisjach śledczych, w których nie obowiązuje domniemanie niewinności i wiele innych zasad procesowych. Może się to niektórym podobać, ale tylko do czasu, kiedy sami staną przed taką komisją. Wówczas szybko się przekonają, że dorobek cywilizacyjny nie powinien służyć wybranym, lecz wszystkim.
Resort sprawiedliwości broni koncepcji tej szkoły i twierdzi, że dzięki niej w sądach pojawią się młodzi, świetnie wykształceni ludzie...
Młodość ma wiele zalet, ale ma również wady. Jedną z nich jest podatność na kształtowanie jedynie słusznej wizji sędziów: wyszkolonych w „elitarnej” szkole według tych samych reguł, zdolnych do – jak to ujęto w uzasadnieniu – „likwidacji niejednolitej praktyki orzeczniczej”. Mówienie w szkole dla sędziów o ujednoliceniu orzecznictwa jest wyrazem partenogenezy dydaktycznej, a w przyszłości jurysdykcyjnej. Wiadomo, czym skorupka za młodu... Jak długo mowa będzie o WYMIARZE sprawiedliwości, tak długo dążenie do ujednolicania orzeczeń będzie niezrozumieniem jego istoty. Partenogeneza jurysdykcyjna pozbawiająca sędziego dyskrecjonalnej władzy nie nastąpi szybko, ale jeśli szkoła będzie się rozwijała według tych samych prawideł w następnej kadencji i jeszcze w następnej, to skutki będą już nieodwracalne. Prawidła, o których mówię, widać na przykładzie organów krakowskiej szkoły, które zdominowali przedstawiciele ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie. Każde przedstawicielstwo zakłada działanie na rzecz i w interesie mocodawcy. Inaczej nie miałoby sensu. Zmiany zastrzegają dodatkowo dla ministra sprawiedliwości status obserwatora egzaminu sędziowskiego. W jakim celu? Tego uzasadnienie zmian nie wyjaśnia.
Dlaczego krakowska szkoła jest kluczem do zmian?
Ponieważ zmiany w niej de facto zamknęły drogę do zawodu sędziego przedstawicielom innych zawodów prawniczych. Sędzią ma zostać asesor podległy ministrowi sprawiedliwości, wykształcony w tej szkole, która też mu podlega. W świetle tych okoliczności rozstrzygnięcie, kto będzie zgłaszał kandydatów i w ilu izbach KRS będzie się toczyła procedura nominacyjna, to jakieś trzeciorzędne kwestie. Wszak każdy absolwent (kandydat) ma dawać rękojmię należytego wykonywania zawodu. Z tego puntu widzenia również bez znaczenia jest większość, jaka będzie głosowała za kandydatem.
Pana zdaniem KRS i SN zasłużyły sobie na to wszystko, co je teraz spotyka?
Krajowej Rady Sądownictwa nigdy nie darzyłem sympatią. Raziła mnie od lat krótkowzroczność tego ciała i stanie bardziej na straży niezmienności niż niezawisłości i niezależności sędziów i sądów. Grzech zaniechania, którego dopuściła się rada, jest dzisiaj oczywisty, ale to nie oznacza przyzwolenia na łamanie konstytucji. Co się zaś tyczy Sądu Najwyższego, to życzę wszystkim tak wysokiego poziomu merytorycznego orzeczeń. To jest podstawowy wyznacznik oceny pracy sądu i sędziego. Można się oczywiście nie zgadzać z tym czy innym orzeczeniem, ale kwestionować – przecież politycznie, a nie merytorycznie – dosłownie kilka z nich w celu uzasadnienia potrzeby zburzenia najwyższej instancji sądowej w Polsce, to się w głowie nie mieści!
Tyle rozmawiamy o zmianach w sądownictwie, a pan na prowadzonej przez siebie stronie internetowej zamieszcza barometr, który odmierza dni bezczynności ministrów sprawiedliwości po 1989 r. Są zmiany, więc chyba nie można mówić o bezczynności?
Musimy odróżnić destrukcję i zaniechania od modernizacji. Dzisiaj mamy destrukcję, wcześniej było dwudziestoparoletnie zaniechanie, a modernizacji ciągle brak. Barometr bezczynności ministrów jest nieczuły na polityczne igrzyska, których jesteśmy świadkami.
Dlaczego igrzyska?
Rządzący urzeczywistniają wolę ludu pracującego miast i wsi, który domaga się zrobienia porządku z sędziami, postawienia ich na baczność, a najlepiej rozgonienia całej tej „kasty”. Ustawa o Sądzie Najwyższym jest tego najlepszym przykładem. Nie dostrzegają, że nie chcą tego wszyscy obywatele, o czym z kolei świadczą liczne demonstracje w obronie sądów. Przecież to także był „lud pracujący”. Obie te grupy są głosem suwerena w konstytucyjnym ujęciu. Każda z osobna jest wolą ludu, tyle że z różnych ulic w różnych dzielnicach.
Czy w wojnie o sądy jest możliwy kompromis?
Jeśli duża część społeczeństwa domaga się rozgonienia „kasty”, a inna – w imię wartości wyższych od chleba i igrzysk – broni sądów i sędziów, to znaczy, że wolą suwerena w przedstawionym wyżej znaczeniu jest likwidacja patologii w sądownictwie bez naruszania jego fundamentów, czyli niezawisłości, niezależności i bezstronności.
Skoro tendencje w społeczeństwie są tak sprzeczne, to mamy pat. Z kompromisem można się więc pożegnać.
Te tendencje są tylko pozornie sprzeczne. A uczynić im zadość można by było, „rozganiając” sędziów, ale z Ministerstwa Sprawiedliwości. Jest ich tam aż 162! W ich powrocie do pracy orzeczniczej dostrzegam same korzyści. Z politycznego punktu widzenia to ponad dwa razy więcej sędziów do „rozgonienia” niż w Sądzie Najwyższym. Efekt propagandowy byłby więc niezaprzeczalny. Z merytorycznego – łatwo taką operację przeliczyć na sprawność, a trzeba pamiętać, że niesprawne sądy nigdy nie będą rzetelne! Druga strona sporu powinna więc również być usatysfakcjonowana.
Według danych za rok 2015 statystyczny sędzia załatwiał w Polsce 750 spraw, czyli powrotne oddelegowanie sędziów z MS do sądu oznaczałoby rocznie o co najmniej 121,5 tys. więcej spraw rozstrzygniętych. Liczba ta byłaby realnym i dostrzegalnym wkładem „zatroskanych” stanem sądownictwa sędziów w poprawę jego sprawności. Proponowana operacja umożliwiłaby także reformę samego Ministerstwa Sprawiedliwości, które pretendując do roli odnowiciela systemu, tkwi w skostniałych i zbiurokratyzowanych strukturach zdominowanych przez sędziów merytorycznie nieprzygotowanych do roli reformatorów sądownictwa.
Mocno powiedziane.
Wiedza cywilistyczna czy z zakresu prawa karnego nijak się ma do kwalifikacji niezbędnych w dziele naprawy sądownictwa. Dowodem na to jest permanentny po 1989 r. stan jego reformowania pod hasłem usprawnienia postępowań. Zaległości jak rosły, tak rosną, osiągając w roku „dobrej zmiany” poziom 3 mln spraw. W 2016 r. odnotowano wzrost zaległości aż o jedną trzecią! W normalnych warunkach oznacza to krach i bankructwo. Jeśli uświadomimy sobie, że za stan sądownictwa odpowiedzialność ponoszą politycy, a nie sędziowie, to tym można tłumaczyć medialną nagonkę na tych ostatnich. W politycznych igrzyskach winny musi być. I nie może być nim ktoś zależny od poparcia wyborczego.
Czy sędziowie nie ponoszą odpowiedzialności za stan sądownictwa?
Przez wiele lat jeździliśmy brudnymi, powolnymi i niepunktualnymi pociągami z niesympatyczną obsługą. Czy za ten stan rzeczy odpowiedzialność ponosili maszynista, konduktor i kierownik pociągu? Nagle, dwa lata temu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się diametralnie odmieniło, a przecież środkiem do modernizacji kolei nie było „rozgonienie” pracowników kolei. Było nim zarządzanie. Nie inaczej powinno być w sądownictwie. Jego istotą jest zamiana zasobów organizacji i nakładów w rezultat. Proces ten nazywa się konwersją. W wymiarze sprawiedliwości występują znaczne zasoby i nakłady, ale nie ma procesu konwersji, więc nie może być wyników rozumianych jako zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i związane z tym poczucie bezpieczeństwa prawnego obywateli, bieżące rozstrzyganie bez zaległości spraw sądowych, stabilność, przewidywalność i komunikatywność rozstrzygnięć sądowych.
Dopóki w organizacji sądownictwa w Polsce nie będzie konwersji, wszelkie próby naprawcze będą z góry skazane na niepowodzenie. Mamy bowiem do czynienia ze związkiem przyczynowo-skutkowym. Bez konwersji nie ma wyników, a w konsekwencji i odpowiedzialności. Nie występuje także efektywność rozumiana jako maksimum rezultatu przy minimum nakładów. Konwersja jest elementem nieznanym archaicznemu nadzorowi administracyjnemu w sądownictwie, którego geneza sięga XIX w.
Załóżmy, że znajdzie się minister, który oddeleguje sędziów z resortu do pracy w sądzie. Kto powinien zająć ich miejsce?
Analitycy i menedżerowie wspomagani przez legislatorów i prawników z gruntowną znajomością nie procedur sądowych, lecz konstytucji i praw człowieka. Każda reforma wymaga przygotowania kadrowego zaplecza. Kolei nie zmodernizowali kolejarze, a sądów nie naprawią sędziowie karniści ani cywiliści. To musi być praca zespołowa reprezentantów różnych specjalności, kompetencji. Dzisiaj zespół tworzą politycy i sędziowie z MS. To fatalny w skutkach duet. Politycy na podstawie medialnych haseł wyznaczają kierunki reform, a ministerialni sędziowie przemieniają je w teksty aktów prawnych.
Jaki wpływ na działalność MS miałaby proponowana wymiana kadr?
Każdy menedżer wie, że warunkiem wstępnym każdej modernizacji i restrukturyzacji są: zebranie danych, ocena sytuacji, uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych, określenie celów, analiza szans i zagrożeń w perspektywie krótko- i długoterminowej itd. Tego wszystkiego w MS nie ma.
Ostatnio zwracałem się do MS w trybie dostępu do informacji publicznej o dane o postępowaniach dyscyplinarnych. Uzyskałem informację, że ministerstwo nie dysponuje żadnymi danymi! Nie ma danych, nie ma analizy i diagnozy, ale za to proponuje się gruntowną reformę postępowań dyscyplinarnych.
W tzw. reformie mówi się wiele o sprawnym zarządzaniu sądownictwem w przeświadczeniu, że może je zapewnić tylko centralizacja uprawnień. Wiceminister Łukasz Piebiak grzmiał nawet z mównicy sejmowej, że „w zarządzaniu nie ma demokracji”. Co to oznacza? To wie tylko autor. Z punktu widzenia elementarza teorii zarządzania kierowanie wymaga nieprzeciętnych umiejętność interpersonalnych. Jego celem jest wyzwolenie energii, potencjału organizacji. Środkami są: motywowanie, komunikowanie i przywództwo polegające na zdolności przekonywania i wywierania wpływu na pracowników. Menedżer, który akcentuje władzę wynikającą z jego statusu i uprawnień, nigdy nie będzie przywódcą zdolnym do przeprowadzenia reformy. Jedyne, co może wywołać, to opór, buczenie, pomruki i protesty. Skoro teoria zarządzania się sprawdza, to warto jej zawierzyć.