Argumentowanie, że Sąd Najwyższy walnie przyczynia się do ograniczenia sędziowskiej niezawisłości, to absurd. Ujednolicanie orzecznictwa jest bardzo potrzebne i to nie tylko prawnikom, ale też wszystkim obywatelom.
Ostatnie dni to nieustanny spór wokół ustawy o Sądzie Najwyższym. Na dalszy plan zeszło więc to, co chwilę wcześniej zrobili posłowie Prawa i Sprawiedliwości ze wsparciem ministra Zbigniewa Ziobry. Niezależnie bowiem od tego, kto będzie wybierał sędziów Sądu Najwyższego i kto ostatecznie w składzie kluczowego dla wymiaru sprawiedliwości w Polsce sądu się znajdzie, rządzący i tak chcą – przynajmniej w tej chwili – wyraźnie ograniczyć jego kompetencje.
Dowód? Posłowie PiS skierowali do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o sprawdzenie, czy możliwość wydawania uchwał przez Sąd Najwyższy jest zgodna z konstytucją, czy też ją łamie (czytaj też „Gdy giganci walczą...”, „Prawnik”, 18 lipca 2017 r.). Jakkolwiek trudno wróżyć, co się stanie z tym konkretnym wnioskiem do trybunału po ewentualnym wejściu w życie nowej ustawy o Sądzie Najwyższym, zamysł polityków i tak jest klarowny: SN powinien skupić się jedynie na rozpatrywaniu kasacji i skarg kasacyjnych oraz stwierdzaniu ważności wyborów. Wydawać uchwał nie powinien. Dlaczego?
Niezawisłość i autorytet
Wnioskodawcy twierdzą, że godzi to w sędziowską niezawisłość. Powszechnie bowiem wiadomo, że sędziowie sądów powszechnych są zapatrzeni w Sąd Najwyższy jak w obrazek. I jeśli ten coś stwierdzi w uchwale, sędzia sądu rejonowego czy okręgowego nie będzie z tym polemizował, lecz w wydawanych przez siebie orzeczeniach będzie po prostu stosował orzecznictwo SN. W efekcie – jak twierdzą wnioskodawcy – sędziowie orzekają tak, jak chce Sąd Najwyższy, a nie tak, jak oni sami uważają za słuszne. Czyli wcale nie są niezawiśli. Zwolennikiem tej koncepcji jest choćby poseł Arkadiusz Mularczyk, bądź co bądź adwokat.
Warto sobie jednak postawić pytanie, czemu tak naprawdę służą uchwały wydawane przez Sąd Najwyższy. Z formalnego punktu widzenia wiążą sąd, który zawnioskuje o rozstrzygnięcie wątpliwości w danej sprawie. Nikt jednak nie ma złudzeń: trzech (niekiedy siedmiu) czołowych sędziów w Polsce nie spotykałoby się po to, by pomóc sądowi rejonowemu w wydaniu wyroku. Chodzi o coś zupełnie innego. O usuwanie rozbieżności w orzecznictwie.
Sprawiedliwość dla każdego
Najłatwiej to pokazać na przykładzie. Weźmy choćby prawo ubezpieczeń, czyli dziedzinę, z którą prędzej czy później może mieć do czynienia każdy z nas.
Mamy dwóch kolegów: Jana i Karola. Mieszkają kilka kilometrów od siebie, przy czym pierwszy na terenie województwa mazowieckiego, a drugi łódzkiego. Postanowili oni razem pojechać na grilla samochodem. Droga jednak była śliska, pojazd wpadł w poślizg. Mężczyźni ulegli wypadkowi. Po wielu miesiącach leczenia i rehabilitacji doszli do siebie. Obaj byli ubezpieczeni w tym samym towarzystwie. I teraz przeczytajmy art. 10 ust. 2 ustawy o działalności ubezpieczeniowej i reasekuracyjnej. Zgodnie z nim powództwo o roszczenie wynikające z umowy ubezpieczenia można wytoczyć przed sądem właściwym dla miejsca zamieszkania lub siedziby ubezpieczającego, ubezpieczonego lub uprawnionego z umowy ubezpieczenia (są od tej reguły odstępstwa pozwalające wytoczyć powództwo w miejscu wypadku, ale zostawmy je na boku). Mieszkający w województwie mazowieckim Jan może więc pozwać ubezpieczyciela do sądu znajdującego się w obrębie apelacji warszawskiej. Karol ma do wyboru dwie apelacje: warszawską i łódzką.
Czy to ma znaczenie? Każdy, kto ma pojęcie o prawie ubezpieczeń, powie, że ogromne. Bo akurat w tej dziedzinie wykształciły się przez lata różne koncepcje, które w zależności od tego, do którego sądu idziemy, znajdują większe bądź mniejsze uznanie. Mówiąc wprost: w sądzie apelacji warszawskiej możemy być potraktowani o wiele gorzej niż w sądzie apelacji łódzkiej (bądź na odwrót). Mogłoby się w związku z tym okazać, że Jan i Karol ulegli temu samemu wypadkowi, odnieśli podobne obrażenia, byli ubezpieczeni w tym samym towarzystwie, ba!, nawet mieli identyczne umowy ubezpieczenia, a jeden w sądzie wygra, drugi zaś przegra, by tak rzec, z powodów geograficznych.
Sąd Najwyższy poprzez wydawanie uchwał temu zapobiega. W ostatnich kilku latach wydał kilkadziesiąt uchwał dotyczących umów ubezpieczenia. Dzięki temu przypadki takie jak Jana i Karola owszem, mogą się jeszcze przydarzyć, ale dzieje się to już o wiele rzadziej. I temu właśnie służy orzecznictwo ujednolicające praktykę.
Czy w takim razie nie ma prawdy w tym, że niezawisłość sędziowska jest ograniczana orzecznictwem Sądu Najwyższego? Zapewne jest. Sędziowie sądów rejonowych, okręgowych, niekiedy nawet apelacyjnych z uchwał często korzystają w sposób mechaniczny („Sąd Najwyższy stwierdził, że X, a zatem sąd rejonowy stwierdza to samo”). Rzecz w tym, że rozwiązaniem wcale nie jest odebranie uprawnień Sądowi Najwyższemu. To bowiem nie zmieni w żadnym razie sytuacji na lepsze, bo to przecież nie w nim jest problem, lecz w tym, jak z jego dorobku korzystają inni.
Najwyższa instancja
Jeśli wyobrazimy sobie sytuację, że Sądu Najwyższego nie ma, nadal byłyby sądy apelacyjne. I to właśnie w ich orzecznictwo byliby zapatrzeni sędziowie sądów niższych instancji. W takim razie można zlikwidować sądy apelacyjne. Ale wtedy najwyższą instancją staną się sądy okręgowe. I wówczas sędziowie sądów rejonowych zaczęliby się wyzbywać swej niezawisłości, wpatrzeni w orzecznictwo sądów okręgowych. W takim razie należałoby zlikwidować sądy okręgowe. Co zrobiliby sędziowie sądów rejonowych? Zapewne częściej sięgali do literatury. Zaczęliby orzekać na podstawie stanowiska doktryny. Ale od tego już krok do spalenia książek, a wręcz całych bibliotek. Bo jak można dopuścić, by liniowy sędzia się wyzbywał swej niezawisłości na rzecz komentarza do ustawy napisanego przez profesora? Gdy zaś sędziowie sądów rejonowych zostaliby z niczym, zaczęliby częściej ze sobą rozmawiać. Kowalski zacząłby więc dybać na niezawisłość Nowaka. Może więc to powód, aby rozwiązać też sądy rejonowe. Tylko kto wówczas wymierzałby w Polsce sprawiedliwość? Mam pewien pomysł, ale nie będę podpowiadał rządzącym.
Dobrze zorganizowany system prawny musi się opierać po pierwsze na instancyjności, a po drugie na autorytetach. Sąd Najwyższy dla większości sędziów w Polsce – tak samo zresztą jak dla adwokatów i radców prawnych – jest właśnie takim autorytetem. Wygaszenie go czy ograniczanie jego uprawnień w żaden sposób nie zwiększy sędziowskiej niezawisłości. Prędzej wpędzi orzekających w konfuzję. Nadal będą oni poszukiwali autorytetów. I nie ma w tym nic złego.
Problem leży w zupełnie innym miejscu. Prawdą bowiem jest, że sędziowie często sięgają do orzecznictwa wyższych instancji i Sądu Najwyższego bezrefleksyjnie. Wiele złego zrobiła w tej sprawie informatyzacja, która ujawnia lenistwo niektórych orzekających. Dostęp do systemu informacji prawnej to zbawienie, ale też ogromna odpowiedzialność. Gdy bowiem orzekający przegląda tylko tezy orzeczeń i szuka tego pasującego do jego sprawy, może i sam siebie, i strony zawieść. Często przecież decydują niuanse. Sąd Najwyższy wielokrotnie podkreślał w uzasadnieniach do wydawanych uchwał, że rozstrzygnięcie dotyczy tylko przypadku X, ale nie będzie dotyczyć już Y. A jeśli wpatrzony w to orzeczenie sędzia ograniczy się tylko do tezy wyplutej przez system informacji prawnej oraz sentencji, to może rozstrzygnąć na podstawie uchwały Sądu Najwyższego w sprawie Y. Czyli tak naprawdę orzec wprost przeciwnie do stanowiska autorytetu, któremu ufa. Jest to także efekt problemów występujących w samym Sądzie Najwyższym. Profesor Ewa Łętowska wielokrotnie, także na łamach DGP, podkreślała, że sędziowie nie potrafią pisać. Niestety sędziowie Sądu Najwyższego nie są tu wyjątkiem. Uzasadnienia są często niezrozumiałe, rozwlekłe. Być może gdyby były krótsze, więcej sędziów by je czytało?
„W USA prawnicy piszą. Piszą. Piszą. Do obrzydzenia piszą. I jest tego efekt. Gdy rozstrzygają sprawę o kilka miliardów dolarów, wyciek ropy w Zatoce Meksykańskiej, pismo procesowe ma kilkanaście stron. Sąd jest w stanie napisać wszystko na 30. A u nas? Albo cała książka, 250 stron o jakiejś mało istotnej kwestii. Albo w drugą stronę: »oddalam, bo oddalam«. Trzeba uczyć pisać” – mówiła mi kilka miesięcy temu prof. Łętowska („Patrzmy na nią jak na narzędzie”, DGP nr 63/2017). I choć dotyczy to przede wszystkim sędziów sądów powszechnych, częściowo pasuje także do Sądu Najwyższego. Sytuacja, w której uzasadnienie uchwały ma 70 stron, a przeciętnie uzdolniony prawnik nie rozumie nawet jednego całego akapitu, jest niepożądana. Tyle że politycy nie mają pomysłu, jak usprawnić system edukowania sędziów – zarówno w pisaniu, jak i rozumieniu słowa czytanego. Szkoda im też na ten cel pieniędzy. Łatwiej jest utrącać autorytety. A gdy te już padną, spalić biblioteki. Wtedy dopiero – zdaniem rządzących – zachowana będzie pełna niezawisłość sędziowska. Pytanie, czy właśnie takiego modelu sądownictwa chcemy.