Rządowe Centrum Legislacji opublikowało w ostatnich dniach uwagi zgłoszone do projektu implementacji dyrektywy o zbiorowym zarządzaniu prawami autorskimi i prawami pokrewnymi. Materiał ten obrazuje stan oczekiwań różnych grup interesów.
Cieszy to, że zaistniała możliwość zgłoszenia uwag przez wszystkich zainteresowanych oraz że doszło do ich opublikowania. Jest to posunięcie nieporównywalnie lepsze niż prowadzenie dyskusji w ograniczonych liczbowo i dobieranych według niejasnego klucza gremiach, z reguły nieprowadzącej do dających się określić rezultatów poza wywołaniem u uczestników przekonania, że „zaznaczyli swoją obecność”. To, że nikt tego następnie nie pamięta, a treść wypowiedzi albo nie jest odnotowywana wcale, albo tak skrótowo, że prawie nic z niej nie wynika, nikogo już specjalnie nie interesuje. Przyjęta przez ministerstwo procedura przewiduje wprawdzie spotkanie adresatów uwag ze zgłaszającymi je, jednak trudno przypisywać temu jakiekolwiek znaczenie i w istocie będzie to po prostu strata czasu. Co kto miał do powiedzenia, napisał, a w każdym razie mógł napisać, i co napisał, zostało publicznie udostępnione. Co z tego zostanie wykorzystane, czas pokaże.
Z uznaniem należy przyjąć, że minister kultury i dziedzictwa narodowego nadal nie zamierza (w każdym razie o tym nie mówi) powoływać zespołu ekspertów w celu pracy nad projektem w kontekście zgłoszonych uwag. Oznacza to, że prace nad sformułowaniem projektu rządowego, który po akceptacji przez Radę Ministrów zostanie skierowany do parlamentu, zamierza prowadzić sam, to znaczy w gronie własnych pracowników, przyjmując w ten sposób odpowiedzialność za jego treść. To uznanie nie wynika z mojego przekonania o omnipotencji ministra. Wiary takiej nie mam. Przeciwnie, w wielu sprawach dotyczących prawa autorskiego mam do niego żal o zaniechania lub o produkowanie projektów w sposób powierzchowny, co zresztą w znacznej mierze przypisuję niekompetencji lub wręcz tendencyjności uczestników anonimowych (niestety) gremiów, którym powierzono pracę nad kolejnymi projektami zmiany prawa autorskiego.
Historia powinna nas czegoś nauczyć
Dobitnym tego przykładem jest nowelizacja z 2010 roku instalująca fatalną koncepcję Komisji Prawa Autorskiego (KPA). Już po pierwszej lekturze projektu było oczywiste, że nowy system zatwierdzania tabel wynagrodzeń, zamiast zmienić przepis wcześniej wykorzystywany do oczywiście błędnej i sprzecznej z wszelką racjonalnością wykładni (mowa tu o pierwotnym uregulowaniu art. 108 ust. 3 pr.aut.; w praktyce przyjęto absurdalną interpretację, że zatwierdzanie tabel odbywa się w postępowaniu, którego stroną jest jedynie wnioskodawca, niestety potwierdzoną w orzecznictwie Naczelnego Sądu Administracyjnego), wprowadził tryb wręcz zachęcający do obstrukcji, a w każdym razie stwarzający dla niej nieograniczone pole. Ten ogólnikowo sformułowany przepis Trybunał Konstytucyjny uznał za niekonstytucyjny, miast wytknąć jedynie jego wadliwą – nieuzasadniającą uznania przepisu za niekonstytucyjny – wykładnię. Trybunał nie jest oczywiście powołany do oceny wykładni prawa, lecz do oceny zgodności przepisu z zasadami Konstytucji RP. Nie można jednak przyjąć jako miary konstytucyjności przepisu jedynie jego wykładni, i to nie literalnej, systemowej lub celowościowej, lecz jedynie administracyjną i sądową, czyli ukształtowaną w praktyce stosowania tego przepisu przed Komisją Prawa Autorskiego i Naczelnym Sądem Administracyjnym.
Poruszona kwestia łączy się z zagadnieniem ogólnym, a mianowicie procedurą i ograniczonymi możliwościami udziału w postępowaniu przed Trybunałem Konstytucyjnym, co ma zasadnicze znaczenie dla możliwości przedstawiania stanowiska w sprawach objętych skargami konstytucyjnymi, choćby na zasadach amicus curiae, przez inne podmioty niż skarżący.
W przypadku oceny zgodności z konstytucją art. 70 ust. 2 oraz art. 108 pr.aut. w postępowaniu przed trybunałem uczestniczył poza uprawnionymi podmiotami publicznymi jedynie skarżący, w rzeczywistości przedstawiciel użytkowników. Jest zaś oczywiste, że wielcy użytkownicy są przeciwnikami zatwierdzania tabel, bowiem powoduje to semiimperatywny skutek – zatwierdzone stawki obowiązują jako minimum, którego naruszenie powoduje nieważność umów w tym zakresie i wejście w ich miejsce stawek zatwierdzonych. Pozbawia to więc użytkowników możliwości wymuszania ustępstw przez organizacje zbiorowego zarządzania.
Efekty błędnej koncepcji zatwierdzania tabel przyjętej w 2010 roku nie pozwoliły długo na siebie czekać. Świadczą o nich dobitnie dane dotyczące liczby zakończonych spraw o zatwierdzenie tabel wynagrodzeń rozpatrywanych przez Komisję Prawa Autorskiego. Jest znamienne – i od początku było to wskazywane jako zagrożenie – że postępowania o zatwierdzenie będą umarzane w następstwie bezskutecznego upływu terminu na ich przeprowadzenie przed Komisją Prawa Autorskiego w sytuacji, gdy nie ma zgody na jego przedłużenie. Proszę ponadto sięgnąć do dostępnej dokumentacji tych postępowań, w szczególności do uzasadnień orzeczeń KPA. Czas na postępowanie przed KPA był więc często marnotrawiony. Tyle że każdy uczestnik może domagać się rozstrzygnięcia przez sąd, jednak bez możliwości zmiany wniosku. Taka koncepcja oznacza, że w sytuacji nieefektywności komisji to sąd powszechny, miast rozstrzygać spory pomiędzy stronami, ustala treść tabel o charakterze wiążącym. W konsekwencji sądowi powierzone zostało ustalanie abstrakcyjnych zasad, czyli działalność normatywna, niestanowiąca rozpoznawania cywilnoprawnego sporu. Po co dodawać do tego utrzymywanie atrapy w postaci Komisji Prawa Autorskiego?
Obecny projektodawca implementacji dyrektywy podjął to pytanie. W kwestii zasadniczej przyjął rozwiązanie zasadnie powracające do ujęcia pierwotnego ustawy, tj. powierzenia rozpatrywania zatwierdzeń nie przez sąd powszechny, lecz przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Po co jednak zachowano właściwość Komisji Prawa Autorskiego w zakresie zatwierdzania jako pierwszej fazy postępowania, na wypadek bezskuteczności której otwiera się dopiero możliwość zatwierdzenia tabel przez ministra? Dlaczego zignorowano doświadczenia i zachowano komisję działającą według dotychczasowej koncepcji, z drobnymi zmianami, takimi jak uczynienie ministra przewodniczącym KPA z mocy ustawy lub odstąpienie od wyłączenia z art. 49 k.p.c. (sąd wyłącza sędziego na jego żądanie lub na wniosek strony, jeżeli istnieje okoliczność tego rodzaju, że mogłaby wywołać uzasadnioną wątpliwość co do bezstronności sędziego w danej sprawie), co przecież nie jest w stanie niczego w istocie zmienić. W ujęciu projektu Komisja Prawa Autorskiego ma być dalej kilkuosobowym gremium, nominalnie niezależnym, a w rzeczywistości reprezentującym po połowie interesy użytkowników i organizacji zbiorowego zarządzania (OZZ). Projektowane obecnie rozwiązanie przejmuje więc praktycznie wszystkie istotne wady przyjętej w 2010 roku koncepcji KPA. Trudno dociec, na co liczy obecny projektodawca, dysponując doświadczeniem ponad sześcioletniego „działania” nowelizacji ustawy o prawie dotychczasowej regulacji, pokazującego wszystkie jej błędy i słabości.
Jako uczestnik prac nad ustawą o prawie autorskim z 1994 roku w kolejnych fazach jej powstawania, a następnie ekspert podczas pierwszych nowelizacji ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, miałem okazję obserwacji znamiennie różnych dwóch etapów prac legislacyjnych po 1990 roku. Były one prowadzone w istotnie różnych uwarunkowaniach i atmosferze. W pierwszym etapie nie było jeszcze dostatecznie ukształtowanych grup interesów, odpowiednio znaczących i zdecydowanie zmierzających do osiągnięcia zdefiniowanych na własny użytek celów, zdecydowanych do ich realizacji poprzez wykorzystywanie wpływu na poszczególne grupy parlamentarzystów. Momentem symbolicznym dla tej cezury były prace nad ustawą o radiofonii i telewizji i znana sprawa słów „lub czasopisma”. To wówczas pojawiło się ukute w polityczno-publicystycznym żargonie określenie o dysponowaniu przez poszczególne grupy nacisku, identyfikowane w działalności parlamentarnej, określoną „liczbą szabel”. Sytuacja ta nie dotyczyła tylko ustawy o radiofonii i telewizji. Znajdowała zastosowanie także w dyskusjach nad kolejnymi nowelizacjami innych ustaw, w tym ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. W konsekwencji mniej zaczęły się liczyć osobowości, czytelne pomysły i ich społecznie akceptowalne uzasadnienia, a przede wszystkim interes narodowy. Do zgromadzonych w tym pierwszym okresie doświadczeń warto wracać.
Istotną rolę w doprowadzeniu do końca reformy prawa autorskiego odegrał w tym pierwszym etapie Leszek Balcerowicz. Jedna z kontrowersji, do rozwiązania których doprowadził, dotyczyła szczególnych uprawnień nadawców. Na posiedzeniu rządu projekt oprotestował ówczesny prezes telewizji. Domagał się dla swojej instytucji licencji prawnej. Dyskusja przeciągała się, bez widoków na rozwiązanie sprzeczności interesów. Wobec ostrej kontrowersji, zastępujący premiera na posiedzeniu wicepremier Balcerowicz oświadczył, że jeżeli w tej sprawie nie zostanie zaproponowany kompromis, zdejmie zatwierdzenie projektu ustawy z porządku, i zarządził przerwę na przeprowadzenie rozmów. W kuluarach Wiesław Chrzanowski, wówczas minister sprawiedliwości, którego dobrze znałem jeszcze od lat 70. jako wybitnego cywilistę, obok prof. Mirosława Gersdorfa, największego w Polsce specjalisty prawa korporacyjnego, powiedział mi, że jeżeli nie dojdzie do porozumienia z inicjatywy ministra kultury, nie wiadomo, kiedy sprawa ustawy wróci pod obrady. Przy jego poparciu i za zgodą ministra kultury zaproponowany został kompromis: publiczni nadawcy mieli mieć prawo do nadawania opublikowanych utworów niebędących filmami lub serialami, z zachowaniem prawa do wynagrodzenia przez uprawnionych do utworów. Inni nadawcy mogli nadawać opublikowane drobne utwory muzyczne, słowne i słowno-muzyczne na podstawie umowy z właściwą organizacją zbiorowego zarządzania, chyba że twórca oświadczy takiej organizacji, że o nadawaniu chce decydować osobiście. Kompromis został przyjęty. Projekt uzyskał akceptację rządu i został skierowany pod obrady Sejmu.
Początkowo, mimo licznych kontrowersji i różnic wynikających z politycznych opcji poszczególnych parlamentarzystów, bardzo intensywne parlamentarne prace nad ustawą toczyły się przy wspólnej woli znalezienia optymalnych rozwiązań. Zaangażowanie w poszukiwanie optymalnych rozwiązań dominowało i było wyznacznikiem atmosfery prowadzonych debat. W tej fazie projektu ustawy z 1994 roku były to dziesiątki spotkań Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, trwających bywało po kilkanaście godzin, niezwykle szczegółowo analizujących poszczególne propozycje zapisów. Trudno mi w szczególności zapomnieć o pewnym epizodzie, który odegrał szczególną rolę dla toku tych prac. Dobiegały one końca w okresie premierostwa Jana Olszewskiego. Pozostała do zaakceptowania jedynie kwestia ostatecznej redakcji przepisów intertemporalnych. Jako ekspert rządu w pracach nad tą ustawą miałem świadomość, że ich los zależy od trwania kadencji parlamentu. Wiąże się to z zasadą, że procesy legislacyjne niezakończone w danej kadencji upadają i w następnej, w nowym układzie rządowym, wymagają ponownego wniesienia projektu. Pamiętam moją rozmowę z marszałkiem Chrzanowskim o możliwości rychłego umieszczenia projektu w porządku obrad plenarnych Sejmu, a następnie Senatu. Marszałek miał pełną świadomość zagrożeń i deklarował poparcie idei możliwej intensyfikacji kalendarza prac. Tyle że w dwa dni po tej rozmowie doszło do upadku rządu, a następnie do rozpisania nowych wyborów. Oznaczało to, że wielomiesięczne, niezwykle intensywne prace Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, jak i zresztą sam projekt rządowy, wymagać będą przeprowadzenia na nowo, oczywiście w nowej konfiguracji politycznej. I stało się coś niebywałego, czego nikt nie mógł przewidzieć. Otóż na posiedzenie Komisji Kultury nowo wybranego Sejmu, w znacznej części w dotychczasowym składzie osobowym, zaproszony został przewodniczący dotychczasowej komisji, poseł Juliusz Braun, który zajął miejsce obok nowo wybranego przewodniczącego, posła Ryszarda Czarneckiego. Zgłoszono i przyjęto wniosek o uznanie za własne dotychczasowych rezultatów prac nad projektem ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych i postanowiono o kontynuowaniu ich. Zapobiegło to zaprzepaszczeniu ogromnego dorobku poprzedniej kadencji i umożliwiło rychłe przedstawienie izbie całości projektu do głosowania.
Coś się zmieniło między kadencjami
Mówiąc o cezurze w pracach parlamentarnych, mam jednak na myśli inny aspekt sprawy. Otóż jako ekspert rządowy w pracach nad kilkoma ustawami pierwsze lata prac parlamentarnych wspominam jak okres gorących sporów, znacznych, bywało ostro wyrażanych, różnic w stanowiskach i postawach politycznych, jednak przy oczywistej woli kierowania się przez wszystkich ich uczestników dobrem ogólnym, inna rzecz, że różnie przez poszczególne osoby, reprezentujące przecież różne orientacje polityczne, rozumianym. Dominowało to zwłaszcza w I i II kadencji. Jednak później coraz częściej do głosu, często w sposób trudny do zaakceptowania, zaczęły dochodzić interesy poszczególnych grup. Apogeum tego procesu stanowiły prace nad ustawą o radiofonii i telewizji. I tu właśnie lokuję cezurę w podejściu do pracy legislacyjnej. Po jej przekroczeniu prace nad projektami odbywały się w zasadniczo różnej atmosferze i zaczęły się rządzić innymi prawidłami, w szczególności powiązaniami politycznymi. Rezultatem stało się drastyczne obniżenie poziomu legislacyjnego. Normą jest przy tym zdawkowość uzasadnień przedkładanych projektów, utrzymywanie w tajemnicy ich autorstwa, przyspieszone tempo dyskusji nad projektami, jak również tendencja do prowadzenia tych dyskusji w możliwie wąsko dopraszanych gremiach.
Szczególnie negatywną rolę odgrywa tu pozostawianie w tajemnicy autora projektów ustaw. Sprawa ma rozliczne aspekty. Ujawnienie takiego autora byłoby zapewne okazją do dywagacji na temat jego powiązań. Przede wszystkim jednak autor projektu musiałby się zidentyfikować ze swoim „dziełem” i wziąć odpowiedzialność za jego treść. Pozwoliłoby to uniknąć sytuacji z pogranicza farsy, które często przychodzi obserwować. Aby nie być gołosłownym, przytoczę konkretny przykład nowelizacji mającej za przedmiot art. 70 ust. 2 pr.aut., a więc dotyczącej przepisu o tantiemach audiowizualnych. Pierwotna wersja tego przepisu uznana została przez Trybunał Konstytucyjny za statuujący stan nierówności uprawnionych do tantiem, bowiem przepis adresował je do ściśle wymienionych kategorii twórców, tyle że w rzeczywistości będących autorami głównych wkładów twórczych w film. Według pierwotnej wersji ustawy, co przecież realizowało zasadę równego traktowania wszystkich twórców, których dorobek intelektualny został wykorzystany w filmie, adresatami tantiem byli autorzy utworów zarówno stworzonych na zamówienie producenta, jak i powstałych niezależnie i włączonych następnie do utworu audiowizualnego. Po orzeczeniu TK w tekście uchwalonym w 2007 roku adresatami tantiem uczyniono „współtwórców utworu audiowizualnego”. W trakcie debat w sejmowej Komisji Kultury zwracano uwagę, że takie określenie jest niejasne, bowiem nie ma pewności, jak należy w odniesieniu do produkcji filmowej rozumieć termin „współtwórcy”. Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie w toku debat parlamentarnych nie udało się uzyskać, jak również nie udało się dowiedzieć, jaka była motywacja proponowanego ujęcia. A wywoływało ono obawę, że proponowany przepis będzie, wbrew wszelkim racjom, traktowany jako podstawa do pomijania autorów utworów uprzednich, na których oparto scenariusz filmu, oraz tłumaczy dialogów filmowych, zwłaszcza dubbingu.
Zazwyczaj próby dyskusji nad niejasnymi sformułowaniami są zbywane koronnym argumentem, iż proponowany zapis ma charakter doraźny, wynika z konieczności zmiany „potrzebnej od zaraz” w połączeniu z pustą w rzeczywistości deklaracją, że zgłoszone zastrzeżenia zostaną podjęte przy zamierzonej w najbliższym czasie, z reguły wręcz planowanej natychmiast szerszej nowelizacji, w której oczywiście wszystko zostanie gruntownie rozważone. Argument ten w ostatnich latach jest stale używanym wybiegiem, a potrzeba częstego sięgania po niego wynika z tego, że większość ostatnich nowelizacji ustawy to legislacyjne buble nakierowane na powierzchowne załatwienie bieżących potrzeb. Ze społeczną ceną takiego stanu nikt się specjalnie nie liczy. Oczywiście o ich usuwaniu przy okazji „kolejnych” nowelizacji nie ma następnie mowy. Trwanie skutków noweli z 2007 roku, tak jak i fatalnej noweli z 2010 roku, jest na to dobitnym przykładem. Oczywiście zawsze w tle pozostaje wątpliwość, czy chodzi tylko o błędy wynikające z pośpiechu czy o ujęcie przemyślane, odpowiadające postulatom jakiejś grupy interesów. Zapewnienie o powróceniu do sprawy w późniejszym terminie bywa świadomym przesuwaniem jej w nieskończoność. Tajemnica autorstwa projektu zmian znakomicie uniemożliwia rozszyfrowanie tej motywacji.
Próby dyskusji są zbywane koronnym argumentem, iż proponowany zapis ma charakter doraźny, wynika z konieczności zmiany potrzebnej od zaraz, w połączeniu z pustą w rzeczywistości deklaracją, że zgłoszone zastrzeżenia zostaną podjęte przy zamierzonej w najbliższym czasie nowelizacji, w której oczywiście wszystko zostanie gruntownie rozważone. Argument ten w ostatnich latach jest stale używanym wybiegiem
To przypomnienie nawiązuje do tego, że obecnie przygotowywany projekt implementacji dyrektywy podejmuje jednocześnie kilka istotnych kwestii o charakterze ogólnym. Natomiast w uwagach, które wpłynęły w ramach prowadzonej konsultacji, znalazły się (i trudno się temu dziwić, zważywszy na rozbieżne interesy, których proponowane zmiany dotyczą) postulaty, aby ograniczyć implementację do kwestii „niezbędnych”, tzn. jedynie ściśle wynikających z dyrektywy.
Ten powracający w pracach nad ustawą postulat odłożenia pogłębionej debaty na nieokreślone „później” uważam za szczególnie szkodliwy. Przygotowywana nowelizacja prawa autorskiego nie powinna ograniczyć się tylko do implementacji dyrektywy, a w rzeczywistości do wniesienia do parlamentu projektu stanowiącego jedynie tłumaczenie wiążących nas postanowień dyrektywy i projektu uregulowań kwestii wymagających określonego w dyrektywie wyboru. Zdecydowanie należy także zaoponować przeciwko z gruntu fałszywemu podejściu, stanowiącemu próbę uzasadnienia postulatu, że dyrektywa jest odpowiedzią na patologię organizacji zbiorowego zarządzania, w tym nadużywanie monopolistycznej pozycji, zmierza do usunięcia przejawów tej patologii i zastąpienia jej stosownymi standardami europejskimi. Jest to stanowisko nie tylko bezpodstawne, ale przede wszystkim tendencyjne, zniekształcające obraz i ocenę zbiorowego zarządzania w Polsce. W istocie zmierza do zakonserwowania obecnego stanu, w którym część użytkowników nie respektuje prawa autorskiego i uchyla się od płacenia wynagrodzeń albo nie płaci ich w należytej wysokości.
Zasady zbiorowego zarządzania w Polsce nie odbiegają od europejskich standardów. Naprawy wymaga egzekwowanie tych zasad. W tym kontekście epatowanie kwotami inkasowanymi przez organizacje zbiorowego zarządzania używanymi jako argument mający świadczyć o ich rynkowej potędze (nadużywanej ponoć w praktyce) to celowo rozpowszechniana dezorientacja. Pomija się oczywiste fakty – dostępne dla kogoś, kto zarzuty te podda elementarnej weryfikacji. Po pierwsze inkasowane przez organizacje zbiorowego zarządzania kwoty wynagrodzeń są obiektywnie niskie, a nawet rażąco niskie, jeśli się je porówna z kwotami inkasowanymi proporcjonalnie w innych państwach Unii; po drugie, nie są to kwoty należące do organizacji zbiorowego zarządzania, lecz kilkudziesięciu tysięcy uprawnionych do utworów, na rzecz których zostały przez te organizacje zainkasowane i z którymi powinny być bieżąco rozliczane. OZZ przysługuje jedynie możliwość potrącenia niewielkiej części na pokrycie rzeczywistych kosztów swojej działalności. Istotne dla sytuacji rynkowej jest także, że suma inkasowanych przez organizacje zbiorowego zarządzania wynagrodzeń jest często wielokrotnie niższa od corocznych wpływów poszczególnych wielkich użytkowników wykorzystujących twórczość, która powinna być licencjonowana przez organizacje zbiorowego zarządzania. Porównanie z potencjałem tych użytkowników uzasadnia wniosek, że działające w Polsce organizacje zbiorowego zarządzania są podmiotami po wielokroć słabszymi, dodatkowo słabszymi w wyniku nagromadzenia obowiązków nałożonych ustawowo na organizacje zbiorowego zarządzania, jak i ze względu na wielość działających w Polsce organizacji zbiorowego zarządzania (ich rozdrobnienie) oraz, niestety, brak pomiędzy nimi współpracy.
Wobec powyższego wskazać należy, iż przyczynami słabości istniejącego w Polsce systemu zbiorowego zarządzania są:

przede wszystkim wadliwa polityka w zakresie udzielania zezwoleń na zbiorowe zarządzanie, stosowana przez 20 lat obowiązywania obecnej ustawy, brak współpracy pomiędzy organizacjami zbiorowego zarządzania, nieegzekwowanej w ramach nadzoru nad ich działalnością, rażące wady systemu wynagrodzeń, w tym wadliwe określenie w ustawie przesłanek wysokości wynagrodzenia autorskiego, rażąco wadliwe zasady zatwierdzania tabel wynagrodzeń, w tym działania Komisji Prawa Autorskiego, w następstwie czego w większości nie określono wiążących wynagrodzeń należnych w zakresie zbiorowego zarządzania, brak obejmującego cały obszar zbiorowego zarządzania systemu przymusowego pośrednictwa, pozwalającego na objęcie tym zarządzaniem także utworów, których uprawnieni nie powierzyli działającym organizacjom zbiorowego zarządzania, chyba że twórca oświadczył właściwej organizacji zbiorowego zarządzania, iż chce wykonywać prawa do swoich utworów osobiście.

Brak tego ostatniego uregulowania stawia pod znakiem zapytania sens licencjonowania i nadzoru OZZ przez ministra kultury. Jeżeli zbiorowe zarządzanie miałoby się opierać tylko na umownym powierzeniu reprezentacji, to przewidywany w ustawie ogromnie rozbudowany system nadzoru i kontroli nie miałby uzasadnienia. Wystarczyłyby ogólne zasady swobody umów i przepisy dotyczące nieuczciwej konkurencji.
Rezygnacja w ramach implementacji dyrektywy z regulacji co najmniej we wskazanych wyżej kwestiach oznaczałaby, że nowelizacja ustawy byłaby dokonana jedynie w interesie spójności i efektywności europejskiego systemu zbiorowego zarządzania, jednak bez uwzględnienia niezbędnych zmian mających fundamentalne znaczenie dla efektywności zbiorowego zarządzania w Polsce, w tym zwłaszcza ochrony rodzimych twórców i artystów. Taka ograniczona do minimum implementacja konserwowałaby wszystko, co w obowiązującej ustawie złe i sprzeczne z interesem kultury narodowej.
Prof. Jan Błeszyński, radca prawny, wykładowca na UW