To, że ktoś spełnił warunki ustawowe do zdobycia stopnia naukowego, nie znaczy, że powinien brać się za rzeczy, które wymagają większej wiedzy i doświadczenia.
Szybciej doktoraty, szybciej habilitacje, szybciej profesury. Nie wiem tylko, czemu nie odnosi się tego jeszcze do magisterium. Ta szybkość, którą zaproponowano kilka lat temu, zmieniając częściowo model kariery akademickiej, prowadzi do skutków przeciwnych do oczekiwanych. Efekty widać w poziomie prawniczych prac naukowych. Powstają też bardzo dobre, ambitne. Chcę jednak zwrócić uwagę na zjawisko, zgodnie z którym gorsze wyprze lepsze.
Wiemy już, że obniżył się poziom prac doktorskich i habilitacyjnych. To w prosty sposób prowadzi do obniżenia poziomu nauki. Ci, którzy „musieli szybciej” przenoszą to na innych, choćby doktorantów. Przekładają to również na poziom przygotowywanych prac.
Chcę się dziś zająć naszymi współczesnymi komentatorami i redaktorami. Bo skoro już się zostało wyposażonym w birety, epolety czy co tam jeszcze, to można się z kopyta brać np. do pisania komentarzy. Szkoda tylko, że brakuje przy tym refleksji, pokory i często wiedzy. Zdobywając tytuły zawodowe oraz stopnie i tytuły naukowe w takim przyspieszeniu, zapomina się jednak o tym, że do pisania (np. komentarzy) potrzebne są dobry „warsztat” i wiedza. Nie ta powierzchowna, przepisane od innych fragmenty, lecz sięgająca podstaw wyjaśniania zjawisk, które próbuje się komentować. Powstają prace płytkie, odtwórcze. Jak może być inaczej, skoro poważne próby pisarskie odbywają się bez badań empirycznych? Konia z rzędem temu, kto podstawę swoich wniosków wywodzi z przeprowadzonych badań praktycznych. Jeszcze gorzej jest z badaniami porównawczymi, bo dziś nie jeździ się na stypendia, nie bada innych systemów prawnych, a co najwyżej ma miejsce odniesienie do prawa unijnego, które z prawem często nie ma nic wspólnego. To nie pogłębione, oparte na tradycji prawo, lecz prawo urzędnicze, anonimowe, jakby schowane za wstydem twórców. Dzisiejsze komentarze rzadko są pisane przez jedną, dwie osoby. Ponieważ każdy się zna tylko na swoim, to dobiera się 15 autorów i jazda! Bez trzymanki. Wyjaśnienie jednego przepisu nie jest skorelowane z innymi normami. Ale to już efekt radosnej twórczości redaktorów, o czym za chwilę.
Niech mi będzie wolno wskazać ostatni przykład, który sprowokował mnie nieco do tego felietonu. Analizując pewien problem prawny, sięgnąłem do otrzymanego w prezencie tego dnia komentarza do kodeksu cywilnego. Niestety darowanemu komentarzowi zajrzałem w zęby. Przeczytałem w nim, że jedna z koncepcji, której twórcą był X, winna być jako jedyna obowiązująca. Byłem nieco zdziwiony, że to X jest twórcą tej koncepcji, dlatego sięgnąłem do komentarza autorstwa X, która w swojej pracy rzetelnie wskazała na źródło swoich wniosków i prawidłowo podała autorów tej koncepcji. Dla domorosłego komentatora z niedawno uzyskanym doktoratem nie były jednak ważne prawda naukowa, korzenie koncepcji, praca do której mógł sięgnąć, tylko ostatnia, którą wziął do ręki. I w ten sposób teorię przypisał komuś, kto nie jest jej autorem. To przykład na płytkość badań, brak refleksji i w końcu nierzetelność naukową.
Nie tylko komentatorami stają się dopiero co wypromowani. Biorą się oni od razu do redakcji opracowań naukowych. Tu również przykład z praktyki. Niech mi będzie wolno nie wymieniać nazwisk, ale na przyszłość tego nie obiecuję. Jeszcze człowiek nie skończył obiadu habilitacyjnego, a już jest redaktorem dużego opracowania. To, które „redagował” jest zlepkiem kilku prac, od Sasa do lasa. W jednym rozdziale mamy wstęp, w drugim uwagi wprowadzające, w trzecim uwagi wstępne, a w czwartym wprowadzenie. W jednym jest zakończenie, w innych podsumowanie, wnioski itp. Każde z opracowań miało inną strukturę, inne jednostki redakcyjne. Gdzie więc był redaktor? No jak to gdzie, na okładce. Pręży się, mieni różnymi odcieniami, bo wreszcie jest jak np. jego promotor. A że praca m.in. z braku redakcji jest mierna, to nieszkodzi.
Do tego dochodzi strategia niektórych wydawców: kasa, Misiu, kasa! Prace publikowane są coraz słabsze, najczęściej brak jest w opracowaniach monograficznych tezy. O metodologii już nie mówię, bo gdy kiedyś o tym wspomniałem, oceniając jedną z prac, to zapytano mnie, a co to takiego, bo nikt kandydata tego nie uczył, jak sam stwierdził.
Krytyka współczesnych komentatorów i redaktorów nie ma nic wspólnego z hamowaniem rozwoju naukowego. Na dowód tego chcę podkreślić, że spośród moich wychowanków pięć osób jest po habilitacji, większość prowadzona od seminarium magisterskiego. Chodzi mi o wyhamowanie powstającej miernoty pisarskiej. Źle się dzieje, że prace nie są recenzowane albo są recenzowane „życzliwie”. To daje odwrotne efekty od zamierzonych. Okazuje się, że hamulcami są niewiedza i przerost ambicji. To, że ktoś spełnił warunki ustawowe do zdobycia stopnia naukowego, nie oznacza, że powinien brać się do rzeczy, które wymagają doświadczenia i wiedzy większej niż posiadana. A przede wszystkim, redagując pracę, trzeba ją czytać, przepracowywać, nadać jej kształt.
Niedawno redagowałem pracę, która wkrótce ukaże się na rynku, o objętości około 1,5 tys. stron. Różni autorzy, różne style, maniery. Każde zdanie czytałem kilka razy: najpierw w pierwszej wersji, potem po pierwszych, drugich i trzecich poprawkach, by na końcu powiedzieć: OK. Autorzy musieli wysilić się dodatkowo tylko w tym celu, aby całość stanowiła jednolite opracowanie.
Zaczynałem felieton od szybko, szybko, coraz szybciej, a zakończę płasko, płasko, bardzo płasko. Nic z głębi, nic z poziomu, tylko pawie pióra z tyłka wystają.