Akt podpisał notariusz, który nie był notariuszem, w mieszkaniu, które nie istniało. Dokument pochodzi z 1947 r., a stał się podstawą do zwrotu budynku, który został wybudowany lata później.
Dziennik Gazeta Prawna
Fragment warszawskiej ul. Narbutta po parzystej stronie, od dzisiejszego skweru Słonimskiego po al. Niepodległości, po wojnie był jednym wielkim gruzowiskiem. Na zdjęciach lotniczych zrobionych niedługo po wyzwoleniu stolicy widać ruiny kamienicy Narbutta 58. Bez dachu, z wypalonym wnętrzem.
Właśnie w tych spalonych murach Zygmunt Anyżewski, przedstawiający się jako zastępca notariusza Bronisława Czernica, miał zimą 1947 r. przy trzaskającym mrozie, w ciemnościach rozświetlanych świecą, sporządzić akt przeniesienia własności do numeru 60, wówczas jedynie pustej działki, ale dzisiaj wartej wiele milionów złotych.
Kim byli notariusz i jego zastępca?
Budynek, którego nie było
Tych pytań nie zadawał sobie Jerzy M., były zastępca dyrektora rozwiązanego warszawskiego Biura Gospodarowania Nieruchomościami, gdy 26 maja 2014 r. oddał w użytkowanie wieczyste grunt pod budynkiem na Narbutta 60 prywatnym właścicielom, którzy byli w posiadaniu odpisu dokumentu i przedstawiali się jako spadkobiercy kupującego nieruchomość. Tą sprawą jako pierwszą ma się zająć sejmowa komisja weryfikacyjna ds. warszawskiej reprywatyzacji.
M. zgodził się także oddać im budynek, ale tu ostro zaoponowali mieszkańcy. W kamienicy na Narbutta 60 jest 14 mieszkań. Cztery z nich zostały kupione przez lokatorów, zanim zapadła decyzja o zwrocie nieruchomości. Pozostałe znajdowały się w zasobie komunalnym miasta. Nim jeszcze urząd dzielnicy podjął ostateczną decyzję o zwrocie, powołał spadkobierców do zarządu wspólnoty, choć nigdy oni tam nie mieszkali. Ale posiadali 72 proc. udziałów w nieruchomości, więc uznano, że z ich głosem należy się liczyć. Nowi właściciele rozpoczęli rządy od remontów. Wymienili dach, położyli elewację, wewnątrz zarządzili wymianę rur i generalną renowację klatki schodowej. Za wszystko płacił mokotowski urząd. Rachunki przekroczyły ćwierć miliona złotych.
W BGN nikt nie zawracał sobie głowy historią nieruchomości. Kamienica wygląda solidnie, więc starszy specjalista biura Waldemar G. wystawił opinię, że budynek wybudowano przed 1945 r. – a to oznaczało, zgodnie z zasadami obowiązującymi przy reprywatyzacji, że wszystkie mieszkania komunalne muszą być nieodpłatnie przekazane spadkobiercom. Wtedy do akcji wkroczyli mieszkańcy, którzy złożyli do prokuratury doniesienie na specjalistę – wskazywali, że G. poświadczył ewidentną nieprawdę. Bo budynek przy Narbutta 60 wybudowano po wojnie i oddano do użytku w 1955 r., na co jest pełna dokumentacja. Wtedy też o sprawie dowiedziały się lokalne media i zaczęły zadawać trudne pytania. Mokotowski tygodnik „Passa” przeprowadził dziennikarskie śledztwo i zmusił pracowników ratusza, urzędu dzielnicy, kilku ministerstw oraz prokuratorów do wyjaśniania rażących nieprawidłowości przy podejmowaniu decyzji o zwrocie kamienicy.
Prokurator z Prokuratury Mokotowskiej Katarzyna K.-R. nie dopatrzyła się jednak żadnych znamion czynu zabronionego w działaniach Waldemara G. i umorzyła sprawę. Mieszkańcy nie poddali się i zaskarżyli decyzję do sądu. Ten uznał, że prokuratura zbagatelizowała sprawę, i nakazał ponownie ją podjąć. Prokuratura wykonała polecenie poprzez zlecenie młodej policjantce z mokotowskiej komendy przesłuchania lokatorów Narbutta 60. Policjantka wezwała ich, przesłuchała i stwierdziła, że nic się nie stało – bo nieruchomość została oddana, a spadkobierców zobowiązano do zapłacenia za lokale. W sierpniu 2015 r. sprawę ostatecznie umorzyła i wyjechała na urlop, nie wyjaśniając, dlaczego przyznała urzędnikowi prawo do poświadczania nieprawdy.
Mimo braku odpowiedzi na skargi mieszkańców i na krytykę prasową, mimo umorzeń dochodzeń przez policję i prokuraturę decyzja wydana rok po ujawnieniu prawdy o kamienicy została utrzymana, ale dotyczyła wyłącznie gruntu. Lecz skoro na czyjejś działce wybudowano dom, to właściciele, do których grunt wraca, muszą zwrócić poniesione przez państwo nakłady. W tym celu zarząd gospodarowania nieruchomościami na Mokotowie powołał biegłą rzeczoznawcę. Wiesława R.-Z., z wykształcenia projektant ogrodów, przyjechała aż z Łowicza i wyceniła 10 mieszkań w atrakcyjnym punkcie stolicy, w świeżo wyremontowanym budynku, na 1,8 mln zł. Po 180 tys. za sztukę. Za takie pieniądze nie kupi się w stolicy nawet kawalerki, a na Narbutta są mieszkania dwu- i trzypokojowe.
Niepowodzenia w mokotowskiej prokuraturze i na policji nie zniechęciły ani dziennikarzy, ani mieszkańców reprywatyzowanej kamienicy, a nawet rozbudziły w nich ciekawość. Skoro instytucje powołane do ochrony interesów państwa nie były zainteresowane mieniem komunalnym, sami rozpoczęli śledztwo. Na pierwszy ogień wzięli Zygmunta Anyżewskiego, zastępcę notariusza Bronisława Czernica. Szukano informacji o nim w archiwach Krajowej Rady Notarialnej, w Warszawskim Sądzie Apelacyjnym, w Ministerstwie Sprawiedliwości. Nie figurował w żadnym rejestrze powojennych notariuszy ani asesorów notarialnych. Dopiero w Archiwum Dokumentacji Osobowej i Płacowej w Milanówku znaleźli jego ślady. Był członkiem związku pracowników notariatów, ale nie notariuszem, i nie miał żadnych uprawnień do sporządzania i podpisywania aktów notarialnych, a już w szczególności poza terenem kancelarii. Czy był pracownikiem Bronisława Czernica? Nie ma na to dowodów, ale bywał u niego, co odnotowuje księga wejść i wyjść, jaką prowadziła kancelaria notarialna. Prawdopodobnie był zwykłym urzędnikiem od przekładania papierów na biurku i czasami korzystał z pieczęci notariusza. Być może samowolnie, ale niewykluczone, że za jego wiedzą. Sam notariusz Czernic też był postacią mało wiarygodną. Niby przedwojenny prawnik, co zwykle dawało gwarancję solidności i uczciwości, ale jeszcze przed wojną imał się różnych zajęć prawniczych i nigdzie długo miejsca nie zagrzał. Zachowała się dokumentacja postępowania dyscyplinarnego, jakie toczyło się przeciwko niemu za nieodprowadzenie podatków od sprzedaży dużego domu towarowego. Udało mu się wywinąć, ale stracił szanse na pracę w stolicy i odesłano go do prowincjonalnej Tucholi. Wrócił dopiero po wojnie i chyba dobrze sobie radził, bo akty przez niego sporządzane lub tylko firmowane znajdują się w archiwach niemal wszystkich dzielnic, co oznacza, że obsługiwał całą Warszawę.
Skargi bez odpowiedzi
W ruinach przedwojennej kamienicy na Narbutta 58 w mroźny styczniowy dzień 1947 r. stawili się oprócz Anyżewskiego panowie Radoszewski i Lewandowski. Wprawdzie wszystkie grunty warszawskie były już znacjonalizowane, ale jeden chciał sprzedać działkę budowlaną, która już do niego nie należała, a drugi mimo wszystko bardzo pragnął ją kupić. Jak zaznaczono w akcie notarialnym Marian Lewandowski, właściciel Narbutta 58, sprzedaje panu Radoszewskiemu sąsiednią działkę budowlaną, która przed wydaniem dekretu Bieruta również była jego własnością. Lewandowski swego czasu zrobił interes życia. Kupił hurtem działki na Mokotowie od bankrutującego Seweryna Junga, utracjusza, syna znanego piwowara niemieckiego pochodzenia Hermana Junga, właściciela trzech znakomicie prosperujących warszawskich browarów. Syn przehulał nie tylko fabryki, lecz i nieruchomości, w które ojciec inwestował przez całe życie. Lewandowski kupił od niego między innymi kamienicę na Narbutta 58 i sąsiednią, niezabudowaną działkę, a także wiele innych w tej okolicy. Jeszcze przed wojną sprzedał prawie wszystko z dużym zyskiem. Pozostały mu tylko te dwie nieruchomości, które w 1946 r. zostały znacjonalizowane.
Marian Lewandowski przed wojną i po niej mieszkał razem z żoną na ul. Smolnej 16, ale zameldowany był w kamienicy na Narbutta 58. W księdze meldunkowej zapisano wszystkie jego imiona: Marian Gustaw Ludwik. Tymczasem w akcie notarialnym, na którym bazował warszawski ratusz, podejmując decyzję o zwrocie gruntu pod budynkiem, jest tylko imię Marian. Lewandowskich w przedwojennej książce telefonicznej jest długa lista, ale Marianów tylko dwóch. Obaj mieszkali na Smolnej, a dzieliło ich kilka numerów. Jeden był Marian Gustaw Ludwik, drugi – Marian Ludwik. Pierwszy był rentierem, drugi adwokatem. Który stawił się na zgliszczach przed udającym notariusza Anyżewskim? Właściciel obu nieruchomości na Narbutta w momencie podpisywania aktu notarialnego w tych dziwnych okolicznościach przyrody miałby 88 lat.
– Nie rozumiem, dlaczego spisywanie tego aktu musiało odbywać się w ruinach, na mrozie, po ciemku. Ciągle się nad tym zastanawiam i nie znajduję racjonalnego uzasadnienia – Tadeusz Porębski z tygodnika „Passa”, który relacjonował wyniki śledztw obywatelskiego i dziennikarskiego podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu do spraw zbadania nieprawidłowości przy reprywatyzacji, od tego momentu mógł snuć już tylko domysły. – Obaj panowie, i sprzedający, i kupujący, posługiwali się jeszcze okupacyjnymi kenkartami, prawdopodobnie fałszywymi. Jeśli dodać do tego obrazu fałszywego notariusza, to widać, na ile wiarygodny był ten akt przeniesienia własności...
W ciągu ostatnich trzech lat mieszkańcy Narbutta 60 wystosowali cztery pisma do prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz, w których domagali się wstrzymania decyzji, a potem już tylko poczekania z jej wykonaniem do czasu wyjaśnienia wątpliwości dotyczących aktu notarialnego. Wszystkie pisma pozostały do dzisiaj bez odpowiedzi. Złożono dziewięć zawiadomień do prokuratur, mokotowskiej i okręgowej w Warszawie, o możliwości popełnienia przestępstwa przy zwrocie kamienicy osobom, które najprawdopodobniej nie miały do niej żadnych praw. Nie podjęto żadnych działań sprawdzających.
W tej chwili zarówno opinia urzędnika BGN, który poświadczył nieprawdę, sprawa remontów na koszt podatników, gdy wiadomo było, że kamienica zostanie zwrócona, a także sam akt notarialny podpisany przez Anyżewskiego, który rzekomo zastępował notariusza, są badane przez Prokuraturę Regionalną we Wrocławiu pod nadzorem Prokuratury Krajowej.
Przy okazji omawiania w Sejmie reprywatyzacji Narbutta 60 wyszła na jaw jeszcze jedna sprawa. W 1950 r. Zygmunt Anyżewski, posiadający już własną pieczątkę „Zastępca notariusza Bronisława Czernica”, podpisał akt notarialny poświadczający nieprawdę na ul. Chmielnej 11. Tym dokumentem również posłużono się do wyłudzenia nieruchomości w centrum Warszawy. Ile jeszcze takich dokumentów wyprodukowanych przez Anyżewskiego krąży po licznych biurach ratusza i służy urzędnikom do rozdawania przedwojennych kamienic? Na to pytanie powinna odpowiedzieć komisja ds. usuwania skutków prawnych decyzji reprywatyzacyjnych dotyczących nieruchomości warszawskich, wydanych z naruszeniem prawa, która ma rozpocząć pracę jeszcze w tym miesiącu.
Autorka jest emerytowaną dziennikarką od lat związaną z Warszawskim Stowarzyszeniem Lokatorów, uczestniczyła w pracach Parlamentarnego Zespołu ds. zbadania nieprawidłowości przy reprywatyzacji
Powołana przez zarząd gospodarowania nieruchomościami na Mokotowie biegła wyceniła 10 mieszkań w atrakcyjnym punkcie stolicy, w świeżo wyremontowanym budynku, na 1,8 mln zł. Po 180 tys. za sztukę