Część opinii publicznej przyjmuje za przedstawicielami resortu sprawiedliwości, że klasa sędziowska to zdemoralizowana elita upajająca się poczuciem bezkarności. Postanowiliśmy więc sprawdzić faktyczną skalę, rodzaj i kaliber naruszeń , których sprawcami byli sędziowie przez ostatnie trzy lata.
Co roku korporacyjne sądy pierwszej instancji (sądy apelacyjne) dostają do zbadania w sumie kilkadziesiąt spraw sędziów, których zachowanie w trakcie służby bądź w życiu pozazawodowym uderza w interesy stron oraz wizerunek całego wymiaru sprawiedliwości. O jaskrawszych i bulwersujących przypadkach łamania zasad etyki, a nawet prawa karnego, można było zresztą wielokrotnie usłyszeć w ostatnich miesiącach. Część opinii publicznej utwierdziło to tylko w przeświadczeniu, że cała klasa sędziowska to zdemoralizowana elita upajająca się swoim poczuciem bezkarności. W efekcie narzuconej przez rządzących narracji, mówiąc dziś o dyscyplinarkach sędziów, łatwo jest się narazić na zarzut epatowania jednostkowymi wybrykami, które w żadnej mierze nie są reprezentatywne dla etycznej kondycji całego środowiska. Powtarzanie w kółko argumentu, że zawodowe występki to zupełny margines, jakoś nie ma jednak tej samej mocy perswazyjnej co dosadne historie i konkretne liczby. Postanowiliśmy więc sprawdzić faktyczną skalę, rodzaj i kaliber sędziowskich naruszeń. W tym celu przeanalizowaliśmy orzeczenia dyscyplinarne Sądu Najwyższego z ostatnich trzech lat (jest ich w sumie ponad 200, ale niektóre dotyczą tych samych spraw) wraz z rozstrzygnięciami sądów apelacyjnych, od których odwoływali się skazani, KRS lub minister sprawiedliwości. Naturalnie płynące z nich wnioski są tylko fragmentaryczne i nie wskazują wielu niuansów. Na pewno pozwalają jednak bardziej miarodajnie uchwycić stan etyki u sędziów niż wyizolowane przykłady przewijające się w mediach.
Niektóre zbadane przez obie instancje sprawy mogą wzbudzić oburzenie lub co najmniej niesmak. Czasem wywołać niedowierzanie, że osoba zdolna do podejmowania tak bezmyślnych decyzji czy cwaniackich zachowań ma (albo miała) mandat do sądzenia innych. Trudno też powstrzymać gorycz, gdy sędziowie cynicznie posługują się wszelkimi dostępnymi wybiegami procesowymi, żeby przewlekać postępowanie, choćby sprawa była prozaiczna, a ich odpowiedzialność oczywista. Zdarzają się i tacy, u których prywatne zawirowania rzutują na życie zawodowe: nie potrafią się rozwieść w cywilizowany sposób, zadłużają się u kolegów z sądu, dorabiają w ośrodkach paranaukowych albo wybuchają gniewem, gdy była żona utrudnia im kontakty z dziećmi. Czy się jednak kibicuje reformatorskim zamiarom resortu sprawiedliwości, czy patrzy na nie z dezaprobatą – nie da się zaprzeczyć, że przestępstwa i wykorzystywanie pozycji zawodowej do prywatnych celów to wśród sędziów zjawiska wyjątkowe, a nie norma.
Jest rok 2010. 35-letni sędzia Ł.S. po siedmiu latach stażu na stanowisku referendarskim zaczyna pracę w małym sądzie rejonowym w województwie lubuskim. Zostaje skierowany do wydziału cywilnego, w którym do tej pory orzekał tylko przewodniczący, teraz jego bezpośredni przełożony. Szybko orientuje się, że nie trafił najlepiej. Nie tylko dlatego, że codziennie dojeżdża do sądu 90 km. Wieloletnie zaniedbania organizacyjne i dotkliwe braki kadrowe spowodowały, że jednostka, w której przyszło mu orzekać, znalazła się w opłakanej kondycji. Sprawność załatwiania spraw należy tam do najgorszych w całym okręgu. Sekretariaty są zasypywane skargami obywateli sfrustrowanych tym, że w ich procesach miesiącami nic się nie dzieje. Nowo powołany sędzia dostaje referat składający się z ponad tysiąca różnej kategorii postępowań cywilnych, których akta w wielu przypadkach od dawna leżały na półkach nietknięte. Dodatkowo przez kilka pierwszych miesięcy dwa razy w tygodniu odrywa się od swoich głównych obowiązków, aby orzekać w wydziale karnym. Z jego przewodniczącą wchodzi zresztą w konflikt (nie on jeden) na tle wprowadzonego podziału zadań.
Rok później do rozstrzygania spraw cywilnych zostaje zaangażowany trzeci sędzia i ogólna sytuacja zaczyna się wreszcie poprawiać. W efekcie w 2013 roku Ł.S. ma na wokandzie średnio niewiele ponad pięć spraw cywilnych miesięcznie, a do napisania zazwyczaj trzy uzasadnienia. Z perspektywy statystycznego sędziego wyzwanie nie wydaje się przesadne, a mimo to bilans czterech lat pracy w lubuskim sądzie nie wygląda dla Ł.S. korzystnie: aż w 50 sprawach zalega z uzasadnieniami wyroków. W niektórych przypadkach spóźnienia wynoszą tydzień, w kilku innych termin ustawowy został przekroczony o kilka miesięcy, czego skutkiem są skargi na przewlekłość, a potem odszkodowania dla stron, za które płacą przecież podatnicy. Dyscyplinarka jest nieunikniona. Kończy się na upomnieniu, mimo że rzecznik dyscyplinarny domaga się surowszej kary.
Przypadki takie, jak ten ani nie należą do nagminnych, ani nie są symptomatycznym przykładem pobłażliwości korporacyjnych sądów, jak może uznałoby Ministerstwo Sprawiedliwości. Jest to raczej najbardziej charakterystyczna dla realiów zawodu sędziego sprawa dyscyplinarna – nieumyślne przewinienie służbowe wynikające zwykle ze splotu kilku okoliczności: dużego obciążenia pracą, konfliktów z przełożonymi i problemów osobistych będących pokłosiem niezbyt trafnych wyborów w życiu prywatnym bądź niemożliwych do przewidzenia zdarzeń losowych. Mówiąc najprościej: niedbalstwo.
Nudne przewinienia
Zdecydowana większość deliktów dyscyplinarnych to następstwo zaległości w sporządzaniu uzasadnień wyroków. W dalszej kolejności dochodzą inne przewinienia służbowe wynikające z niechlujstwa czy złej organizacji pracy, jak nagminne spóźnienia, odwoływanie rozpraw, niepodpisywanie protokołów, szczątkowa aktywność dowodowa itp. Oczywiście w każdej z tych spraw stopień zawinienia sędziego jest inny. Zachowanie Ł.S. zostało osądzone łagodnie, gdyż obie instancje dyscyplinarne uznały, że nie ponosi on odpowiedzialności za wszystkie nagromadzone w referacie zaległości, a jedynie za te zaniedbania, które ewidentnie były wynikiem jego niesumienności. Zdaniem Sądu Najwyższego kara ostrzejsza niż upomnienie byłaby niesprawiedliwa, zwłaszcza że obwiniony sędzia napisał spóźnione uzasadnienia i przekonał skład orzekający o swoim zaangażowaniu w pracę.
Na ogół, kiedy przekroczenie ustawowych terminów dotyczy jednostkowych spraw i nic nie wskazuje na złą wolę referenta ani jego lekceważące nastawienie do obowiązków, korporacyjne sądy ograniczają się właśnie do upomnienia. Jeżeli problem się powtarza i nawarstwia – w grę wchodzi nagana (obie kary oddalają perspektywy awansu finansowego). W pojedynczych przypadkach zdarza się, że sądy odstępują od wymierzenia kary, uwzględniając jakieś szczególne okoliczności łagodzące, np. przewlekłą chorobę sędziego (np. długotrwałą depresję) bądź najbliższej mu osoby czy krótki staż pracy i niewielkie doświadczenie zawodowe. Takie postępowania miewają jednak ciąg dalszy po zaskarżeniu wyroku przez rzecznika dyscyplinarnego, Krajową Radę Sądownictwa lub ministra sprawiedliwości (SNO 18/15, SNO 27/16). I rzeczywiście SN uznaje czasem ich zarzuty za przekonujące. Z drugiej strony, kiedy zwłoka w pisaniu uzasadnień staje się problemem systemowym (dotyczy, powiedzmy, kilkudziesięciu spraw i prowadzi do przewlekłości), a kary upomnienia i nagany nic nie dały, Sąd Najwyższy nie waha się też pójść krok dalej i za karę przenieść delikwenta na inne miejsce służbowe (SNO 15/15).
Wczytując się w argumentację korporacyjnych sądów, po ludzku można się z niektórymi rozstrzygnięciami nie zgadzać, wytykać ich autorom prawniczy pedantyzm czy krytykować sporadyczne przejawy protekcjonizmu i mentalności elitarnego bractwa. Teza o pobłażliwości sędziowskich organów się jednak nie broni. Po pierwsze skazanie sędziego za przestępstwo umyślne zawsze pociąga za sobą wykluczenie ze służby (w ostatnich trzech latach było sześć takich orzeczeń). Bez względu na to, czy chodziło o jazdę po pijanemu (SNO 24/14, SNO 20/16), podrobienie faktury (SNO 34/14), zniszczenie mienia (SNO 40/16) czy sfałszowanie protokołu rozprawy (SNO 7/16). W skrajnych sytuacjach z urzędu usuwani są także ci, którzy – mimo kolejnych sankcji dyscyplinarnych – dalej kumulują zaległości w pisaniu uzasadnień. W ciągu ostatnich trzech lat takie orzeczenie zapadło raz. Wyeliminowany z zawodu sędzia rejonowy miał na swoim koncie opóźnienia przekraczające terminy ustawowe o 400–900 dni (SNO 34/16). „Orzeczenie innej kary, niż miało to miejsce, mogłoby zaniepokoić opinię społeczną i sugerować, iż środowisko sędziowskie jest nadmiernie pobłażliwe wobec sędziów dopuszczających się wysoce nagannych przewinień służbowych” – uzasadniał swoją decyzję SN.
Z surowymi konsekwencjami zawodowymi – w tym przeniesieniem na inne miejsce służbowe – muszą się także liczyć osoby, które uporczywie uchylają się od rozpoznawania przydzielonych im trudnych, wielowątkowych spraw. Tak wysoką cenę zapłaciła sędzia rejonowa za to, że z premedytacją ponawiała wnioski o wyłączenie jej ze składu orzekającego, notorycznie odraczała posiedzenia, a nawet bezpodstawnie zawiesiła postępowanie. „Przeniesienie na inne miejsce służbowe oznacza karę surową, ale sprawiedliwą, stosowną i słuszną” – tłumaczył w uzasadnieniu SN (SNO 42/16).
To samo odnosi się do sędziów, których problemy z alkoholem czy burzliwe związki znacząco odbijają się na reputacji zawodowej. W listopadzie 2016 roku SN skierował do ponownego rozpoznania przypadek sędziego, który zadręczał swoją byłą partnerkę obraźliwymi SMS-ami, nachodził w pracy i groził jej śmiercią (SNO 39/16). Sąd Najwyższy co prawda doszedł do wniosku, że usunięcie mężczyzny w zawodu byłoby zbyt bezwzględną karą, ale jednocześnie przyznał, że obwiniony powinien pracować z dala od sądu, w którym orzekał dotychczas.
Środowisko skarży „swojego”
Jeśli wyrok wydany w pierwszej instancji wydaje się wyraźnie niewspółmierny do społecznej szkodliwości czynu lub stoi w sprzeczności z doświadczeniem życiowym, często jest korygowany na etapie odwoławczym. Zresztą KRS o wiele częściej skarży orzeczenia sądów apelacyjnych na niekorzyść obwinionych niż w ich obronie. I wcale nie robi tego rzadziej niż minister sprawiedliwości (a bywa, że ich stanowiska są spójne). Na przykład w 2016 roku rada zażądała przeniesienia na inne stanowisko służbowe sędziego, który popełnił błahe wykroczenie drogowe (przekroczenie prędkości o 14 km/h), ale uporczywie wmawiał inspekcji drogowej, że to nie on prowadził auto (choć zdjęcie z fotoradaru nie pozostawiało wątpliwości, kto był kierowcą). W pierwszej instancji skazano go za uchybienie godności urzędu na karę upomnienia. KRS stwierdziła, że sędzia, odmawiając przyznania się do trywialnego występku, sprawiał wrażenie, jakby chciał pozostać bezkarny. Dlatego jej zdaniem zasługiwał na surowszą karę. SN podszedł jednak do sprawy pryncypialnie i uznał, że nie można ograniczyć prawa do obrony sędziego, choćby jego wina była oczywista. Nie naruszy zatem etyki zawodowej, kto w takiej sytuacji skłamie. Był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy SN ostatecznie nie tylko okazał się łagodniejszy w ocenie zachowania obwinionego kolegi od sądu I instancji, lecz w ogóle zamienił karę na uniewinnienie.
Tak samo rok temu KRS domagała się bardziej zdecydowanej reakcji wobec sędzi, która przystąpiła do zakupu nieruchomości na licytacji komorniczej, nadzorowanej przez jej wydział (SNO 4/16).
– Czyn ten jest wysoce szkodliwy dla wizerunku wymiaru sprawiedliwości i może stwarzać wrażenie, iż sędziowie cieszą się szczególnymi przywilejami – przekonywał na rozprawie przedstawiciel rady.
Ponieważ kobieta wycofała się z transakcji i złożyła samokrytykę, SN utrzymał w mocy karę nagany.
Bulwersujące wyjątki
Tym, co najbardziej może razić w sędziowskich dyscyplinarkach, wcale nie są zbyt niskie, niewspółmierne do przewinień wymiary kar czy kaliber popełnionych naruszeń. Znacznie większe wątpliwości budzą przewlekłość postępowania lub długi czas przymykania oka na (trwające nawet latami) nadużycia. Przykład: sprawa usunięcia z urzędu sędzi, która notorycznie uchylała się od pracy, przedkładając na zmianę zwolnienia lekarskie i wnioski urlopowe (dziwnym trafem przerwy między okresami choroby i wakacji wypadały zawsze w weekendy). Kobieta zaczęła ten proceder praktykować w 2008 roku – zaraz po tym, jak została przeniesiona na inne miejsce służbowe na podstawie orzeczenia dyscyplinarnego za wcześniejsze uchybienia. Jak relacjonował SN, sędzia „ani razu nie stawiła się w sądzie, poprzestając na kontakcie telefonicznym i listownym z kierownictwem”. Przyznał też, że wyglądało to, jakby obwiniona z góry zaplanowała sobie, że nie podejmie pracy w przydzielonej jej jednostce i konsekwentnie realizowała swój zamysł. Prawomocne orzeczenie o złożeniu jej z urzędu zapadło w 2015 roku, czyli siedem lat po przeniesieniu sędzi. Jak to się stało, że tak długo bezkarnie udawało jej się unikać obowiązków zawodowych? Na to pytanie nie ma już w wyroku odpowiedzi.
Podobnie trudno zrozumieć, że dopiero w 2016 roku sąd dyscyplinarny zezwolił na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej sędziego w stanie spoczynku za to, że od 1978 do 2014 (!) roku znęcał się psychicznie i fizycznie nad żoną (również sędzią). Owszem, kobieta zgłosiła się do prokuratury dopiero rok wcześniej, gdy coraz częściej trafiała do szpitala po pobiciu przez męża. Gdy wniosek o uchylenie jego immunitetu trafił do sądu dyscyplinarnego, przedstawioną przez pokrzywdzoną wersję zdarzeń stanowczo potwierdzili jednak inni sędziowie i pracownicy sądu. Wszyscy zeznali, że wielokrotnie widzieli na ciele kobiety wyraźne ślady przemocy fizycznej i byli świadkami, jak mąż ją wyzywał i poniżał publicznie. Dlaczego w takim razie środowisko sędziowskie przez długie lata nie reagowało na jego postępowanie?
Oczywiście również tu znajdzie zastosowanie rutynowy argument, że są to wyizolowane kazusy, które dotyczą ułamka całego sędziowskiego środowiska. To prawda, tyle że w tym przypadku wydaje się on mało pokrzepiający.