Co innego widać, co innego słychać. Także w kwestii obywateli Ukrainy. W ich ojczyźnie, ale przede wszystkim u nas, w Polsce. Można odnieść wrażenie, że jest niczym za słusznie minionych czasów PRL, kiedy to naród z partią (albo w odwrotnej kolejności) odnosił sukces za sukcesem, podczas gdy szara rzeczywistość wydawała co najwyżej żałosne skrzeki. I gdyby nie solidarność, przyzwoitość zwyczajnych ludzi, ich zaradność, nie dałoby się tego przeżyć.
Ale ad rem – co mają wspólnego Ukraińcy przebywający dziś w Polsce z zamierzchłą przeszłością, kiedy to Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka była częścią ZSRR? Nie będziemy się wdawać w historyczne dywagacje i porównania. Sednem jest to, że tak wtedy, jak i dziś politycy mają na ustach frazy kreślone pozłotką. I że tak naprawdę nic one nie znaczą. Oficjalnie jest tak, że bardzo się przyjaźnimy. Że Polska za Ukrainą, bo geopolityka, bo globalne interesy. Że nasz rynek pracy bez ludzi stamtąd się zawali. Że nasza demografia, nasz ZUS, nasze emerytury... Że ich chcemy, zapraszamy, ułatwiamy. I tak dalej. Jak jest faktycznie? Niech opowiedzą o tym obrazki z rzeczywistości, a raczej szkice, bo ten tekst nie będzie pełnym rozmachu dziełem jak, nie przymierzając, Matejkowska „Bitwa pod Grunwaldem”.
Przenieśmy się do Wielkopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu, do wydziału spraw obywatelskich i cudzoziemców, choć równie dobrze może być to każdy taki wydział w dużym mieście. Obywatelowi Ukrainy kończy się regulowany prawem czas pobytu, powinien załatwić formalności, ma na to jeszcze tydzień. Próbuje się dodzwonić na infolinię. Niemożliwe. Mija dzień, drugi, trzeci. Próbuje się zarejestrować i umówić na rozmowę za pomocą internetu. Pierwszy wolny termin przypada za ponad miesiąc. Proszę samemu spróbować – oto internetowy adres: rejestracja.poznan.uw.gov.pl. Kiedy my podejmowaliśmy to wyzwanie 8 marca, system proponował nam najbliższy termin na 11 kwietnia. W Warszawie jest jeszcze gorzej. W praktyce, gdy otrzyma się roczne prawo pobytu, natychmiast trzeba zaczynać starać się o jego przedłużenie. Bo może nie starczyć czasu.
Nasz cudzoziemiec jest w tej szczęśliwej sytuacji, że ma polskiego przyjaciela, który chce mu pomóc w pokonywaniu biurokratycznej rafy. I udają się razem do urzędu. Na pierwszy rzut oka Jewropa, automaty z numerkami, można się zarejestrować, ale faktycznie się nie da, nie działa. Bo skończył się limit dzienny numerków. – Co mamy zrobić? – zaczepiona na korytarzu urzędniczka chce być pomocna i odpowiada, że nic, trzeba się jakoś prześlizgnąć przez ten miesiąc i nie dać złapać. Ewentualnie można przyjść na drugi dzień rano i spróbować wbić się „na chama”. Przychodzą więc na kilka godzin przed otwarciem urzędu. A tam czarno od ludzi, którzy czekają tu już od nocy. Automat z numerkami nie działa. Działa natomiast komitet kolejkowy, który podsuwa listę, na którą można się wpisać. Na 37. miejscu. Wokół krążą podejrzane typy, rzekomo z kontaktami, które za pieniądze obiecują załatwienie lepszego miejsca w kolejce.
Energiczne osoby ze zmontowanego naprędce komitetu ustawiają interesantów w ogonku do automatu, co pewien czas sprawdzają obecność, wykreślając tych, którzy odeszli (do toalety na przykład) lub nie zgłosili się błyskawicznie. Na ich miejsce wchodzą następni. Kiedy wybija godzina, a wydział zaczyna urzędowanie, odblokowany zostaje automat, więc można pobrać numerek i dalej czekać w kolejce. – Na sześć biurek są obsadzone cztery. Można by było szybciej, ale urzędnicy biegają do sąsiedniego budynku po teczki tych, którzy nie zarejestrowali się internetowo. Mają dobre intencje, ale brakuje im sił przerobowych – opowiada Polak, który starał się pomóc w załatwieniu tej sprawy. Dodaje, że był czerwony ze wstydu, choć osoba, w imieniu której się starał przejść przez kolejki i komitety, była mu wdzięczna, bo nie trzeba było dawać łapówek. Jewropa.
Teraz będzie mniej miło. Spotykamy się z ukraińskim małżeństwem, które jeszcze cztery lata temu mieszkało w Doniecku. Serhij, pastor jednego z ewangelikalnych kościołów protestanckich, które cieszą się na Ukrainie pewną popularnością. I jego żona Wałentyna, szwaczka. Mieli własną działalność gospodarczą (ona szyła, on budował) i prowadzili fundację pomagającą dzieciom chorym na gruźlicę i na raka. Była wiosna 2014 r., kiedy w Doniecku rozkwitał inspirowany z Rosji bunt. Jak opowiadają, donieccy protestanci powitali go na placu Konstytucji – taki symbol – modlitwą o jednolitą Ukrainę. Potem było bicie, wyłapywanie prowodyrów i wsadzanie ich do piwnic na tortury, wreszcie rosyjskie czołgi i prześladowania. Protestanci od samego początku mieli przerąbane. Wiadomo, jakieś dziwaczne, zachodnie wymysły, zamiast świętej wiary prawosławnej. Serhij i Wala uciekli więc na zachodnią Ukrainę do Równego, gdzie spodziewali się uzyskać pomoc od swojego państwa.
Reporterzy DGP odwiedzili jedno z miejsc, w których żyją przesiedleńcy. W brzydkim, szaroburym miasteczku Izium, przed obdrapanym budynkiem, siedziało troje staruszków. – Dobrze nam tu, jest woda, dają jeść. Ważne, że nie ma wojny – mówili. Tyle że był wrzesień, a domy nie były ogrzewane. W tym klimacie zima mogła być dla nich zabójcza. A i tak nie trafili najgorzej. Miejscowi przynajmniej nimi otwarcie nie gardzili; Izium leży niedaleko Donbasu. Za blisko, żeby wytworzyła się mentalna bariera stereotypów. Przesiedleńcy z Zagłębia Donieckiego nie zawsze cieszą się estymą rodaków na zachodniej Ukrainie czy w Kijowie. Z doniecką „propyską”, meldunkiem w dowodzie, trudno wynająć mieszkanie, nawet jeśli ma się na to pieniądze. Zdarza się, że donieccy są obwiniani o wojnę, miłość do Putina, nastroje separatystyczne. Czasem słusznie, częściej nie. Dają o sobie znać regionalne stereotypy. Że kryminał, że chamstwo, że roszczeniowość. „Nie sikaj na klatce schodowej, nie jesteś z Doniecka” – w niejednej bramie wisi kartka z takim napisem.
O kłopotach tych, którzy mają problem z wynajęciem mieszkania w Kijowie, opowiada część przesiedleńców. Jak ktoś szuka takiego mieszkania, to znaczy, że ma na nie pieniądze. Serhij i Wałentyna nie mieli. Zgodnie z tamtejszym prawem należało im się po 400 hrywien, czyli 60 zł zapomogi na głowę oraz zakwaterowanie. Nie dostali, ponoć nie było takich możliwości. Ich donieccy znajomi żyli w Równem po garażach i piwnicach. Oni sami wystąpili do sądu, który stanął po ich stronie i uznał, że zaniedbania państwa ukraińskiego to przejaw dyskryminacji. Ale mimo wyroku, żadnej pomocy dla nich wciąż nie było. Zaczęli pisać do ambasad państw będących w Unii. Odpowiedzieli Niemcy: nie możemy wam dać azylu, dopóki nie znajdujecie się na naszej ziemi. Serhij mówi, że z całą świadomością zrezygnowali z tego – jak uznali – zaproszenia do przyjazdu.
W Polsce jest więcej jego rodaków, a jako chrześcijanin jest zdania, że ma wobec nich dany od Boga obowiązek pomagania. Bo jeśli nie on, to kto? W samej Warszawie poznał ponad dwadzieścia rodzin, uciekinierów z Zagłębia Donieckiego, które egzystują na granicy życia i śmierci. Pomagają im zwyczajni ludzie: członkowie wspólnot religijnych, przedstawiciele organizacji pozarządowych, przypadkowo spotkani przechodnie. Dają dach nad głową, kombinują jedzenie. Ci uciekinierzy z Doniecka, wygnańcy z Ukrainy, która się o nich nie zatroszczyła, nie mieli nic wspólnego z państwem polskim za wyjątkiem epizodu, kiedy wystąpili do niego o status uchodźcy. Dostali wówczas przekaz, że zgodnie z prawem międzynarodowym na Ukrainie nie ma wojny. Więc żeby nie zawracali głowy.
„Zgodnie z konwencją genewską cudzoziemiec powinien w pierwszej kolejności szukać ochrony w swoim kraju, co w przypadku Ukrainy jest możliwe. Na skutek aneksji Krymu oraz konfliktu zbrojnego trwającego na wschodzie kraju Ukraina utraciła kontrolę nad około 8 proc. powierzchni państwa. Sytuacja ta przyczyniła się do przymusowej migracji wewnętrznej w kraju. Miliony osób zmieniły miejsce zamieszkania i pracy. Władze ukraińskie przygotowały jednak odpowiednią bazę prawną i instytucjonalną dotyczącą ich praw, obowiązków i ulg. Podejmują one także – jak dotąd skutecznie – działania mające zapobiec rozprzestrzenieniu się konfliktu zbrojnego na kontrolowane przez nie obszary oraz ich destabilizacji” – to część odpowiedzi od Jakuba Dudziaka, rzecznika Urzędu do Spraw Cudzoziemców, którego zapytaliśmy, w jaki sposób Polska pomaga sąsiadom zza wschodniej granicy, zmuszonym szukać bardziej przyjaznego zakątka do życia.
Teraz będzie trzeci szkic. Dworzec Zachodni w Warszawie. Nieco odnowiony, odświeżony, Jewropa, wydało się trochę tej unijnej kasy na infrastrukturę. Co drugi człowiek posługuje się tutaj językiem Tarasa Szewczenki. Wokół walają się walizki, torby, strzegą ich wystraszone oczy. Sokiści pilnują porządku, mają groźne miny, szemrani pośrednicy werbują Ukraińców do pracy, która nie jest ani dobrze płatna, ani legalna. Część z tych ludzi zostanie okradziona, część trafi do – tak, tak właśnie jest – obozów pracy, gdzie najpierw będzie zasuwała, aby spłacić przyjazd do ojczyzny Chopina, potem za spanie, jedzenie i tak dalej.
Na Dworcu Zachodnim nie ma przedstawicieli państwa polskiego, którzy uporządkują sytuację. Są za to wolontariusze, dobrzy ludzie, którym jest wstyd. Zapraszają przybyszów ze Wschodu do swoich domów. Są też Ukraińcy, tacy, jak Serhij, którzy czują się przymuszeni, aby mimo swojej biedy pomagać rodakom.
W Poznaniu w wydziale ds. cudzoziemców urzędnicy są zmęczeni, bo nie dostali wsparcia – nie ma pieniędzy, żeby za tymi dwoma opustoszałymi biurkami posadzić ludzi. Kombinują, jak tym Ukraińcom pomóc, nieoficjalnie, często wbrew regułom, jakie ich obowiązują. Przychodzą do pracy wcześniej. Angażują się w komitety kolejkowe. W końcu u nas jest Jewropa. To zobowiązuje. Ale systemu nie naprawią, bo to zadanie centrali. A centrala niekoniecznie ma motywację. Ci moknący na deszczu pod urzędem i oszukiwani na dworcach Ukraińcy nie są potencjalnym elektoratem żadnego z dotychczasowych rządów.
Obywatelowi Ukrainy kończy się regulowany prawem czas pobytu, powinien załatwić formalności, ma na to jeszcze tydzień. Próbuje się zarejestrować i umówić na rozmowę za pomocą internetu. Pierwszy wolny termin przypada za ponad miesiąc