O tym, że mimo rewolucyjnych zapałów kolejnych ekip prawa nie da się tak po prostu napisać na nowo.
Dokładnie 670. Tyle razy od 1 stycznia do 10 grudnia 2016 r. na łamach DGP użyliśmy słowa „rewolucja”. Okłamaliśmy was, czytelnicy. Żadnej rewolucji nie będzie. Na szczęście.
Tak media, jak i politycy uwielbiają mocne stwierdzenia. Jakakolwiek zmiana w prawie najlepiej gdyby była rewolucyjna. Nowy pomysł nie powinien rozwijać rozwiązania już istniejącego, lecz je całkowicie przekreślić.
Dlatego wszyscy epatują rewolucyjnością. Sam pisałem o rewolucji w prawie spadkowym. Kolega siedzący przy biurku obok – o rewolucji podatkowej. A koleżanka z naprzeciwka wiele dni spędziła przy temacie rewolucji w wywozie odpadów. Prawda jest zaś taka, że jesteśmy skazani na ewolucję. Niekiedy znaczącą, jak choćby w przypadku planowanej reformy oświaty, ale jednak ewolucję.
Rewolucje lepiej pozostawić w historycznych książkach.
Korekta to za mało
Gdy Magdalena Ogórek, kandydatka postkomunistów w ostatnich wyborach prezydenckich, mówiła, że Polsce potrzebna jest prawna rewolucja, to niemal wszyscy łapali się za głowy. „Ona chce napisać prawo od nowa” – śmiali się. A przecież mówiła tak, bo polityk wie, że wyborcy nie chcą słyszeć oraz czytać o korektach, lecz o zmianie. A najlepiej o zmianie totalnej. Jeśli poprzedni rząd rządził źle, trzeba wszystko odwrócić o 180 stopni.
Jeśli zaufanie do sądów ma mniej niż połowa Polaków (w połowie 2015 r. ok. 30 proc. badanych), trzeba dokonać rewolucji w wymiarze sprawiedliwości. Z tego powodu przed wyborami parlamentarnymi jednym z haseł PiS była konieczność stworzenia m.in. Izby Wyższej Sądu Najwyższego. Kontrolowana przez zwykłych obywateli jednostka mogłaby uchylać orzeczenia prawniczej elity. – W sądach potrzebna jest rewolucja. Potrzebne jest uwrażliwienie sędziów na sprawy społeczne. Większy udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości byłoby właśnie taką rewolucją – mówił wówczas prominentny polityk PiS Janusz Wojciechowski, były sędzia. Już po wyborach kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości przyznało: rewolucji w Sądzie Najwyższym nie będzie. Utworzenie Izby Wyższej nie jest planowane.
Podobnie z jakością legislacji. Idealnym przykładem jest wypowiedź posła PiS Stanisława Piotrowicza dla DGP tuż przed przejęciem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. W trzech punktach wyjaśnił, z czego wynika zapaść polskiej legislacji: „Rządzący omijali procedurę konsultacji, zgłaszając stworzone w ministerstwach projekty jako poselskie, Senat stał się upartyjniony, przez co nie sprawuje kontroli nad uchwalonymi ustawami, a także parlament przyjmuje zdecydowanie zbyt wiele ustaw”.
Na razie nowa władza popełnia dokładnie te same błędy co poprzednie ekipy. Bo podobny przykład do tego z Piotrowiczem można by znaleźć dla Platformy Obywatelskiej czy SLD. Wszystkich łączy to, że zapowiadają bardzo wiele, a gdy przychodzi do działań – mamy do czynienia z zajmowaniem krzeseł, a nie przewracaniem stołu.
Nowoczesność osadzona w klasyce
Politycy, którzy mówią, że dokonają rewolucji, okłamują wyborców. W wielu przypadkach świadomie. Bo wiedzą doskonale, że społeczeństwu wydaje się, że chciałoby rewolucji, lecz nikt nie chce odczuć jej skutków. W ostatnich 27 latach w polskim prawie dokonała się tak naprawdę tylko jedna rewolucja w prawie. Powiązana była z rewoltą gospodarczą, planem Balcerowicza. Zmieniając ustrój, trzeba było zaorać prawidła poprzedniego. Jej autor do dziś dla niektórych jest bohaterem, dla wielu – wrogiem ojczyzny. I łatwo to zrozumieć, gdyż i tym razem sprawdziło się stare stwierdzenie, że rewolucja pożera własne dzieci. Uwolnienie gospodarki zepchnęło na skraj ubóstwa tysiące ludzi. Którzy mieli żal do Balcerowicza, do nowej władzy i do systemu. Żal o to, że dokonała się rewolucja.
Ale nawet reforma Balcerowicza, choć przełomowa, wielu gałęzi prawa nawet nie dotknęła. Nie napisano prawa od nowa. Jeśli bowiem chcielibyśmy mówić o prawdziwej rewolucji w wymiarze legislacyjnym, to czy przetrwałyby kodeksy cywilny i postępowania cywilnego z 1964 r.? Czy przepisy dotyczące ochrony socjalnej nadal byłyby wzorowane na regulacjach z lat 20. i 30. XX w.? Albo czy nadal w ustawie – Prawo prasowe mielibyśmy odwołanie do rozwiązań z czasów PRL? Przykłady można mnożyć. A przecież balcerowiczowska zmiana, choć najdonioślejsza i najgłębsza w ostatnich dziesięcioleciach, miała podbudowę w odrobinę wcześniej wprowadzonych rozwiązaniach. Bo czymże była gospodarcza ustawa ministra Mieczysława Wilczka (co nie jest zabronione, jest dozwolone), jeśli nie preludium do dzieła zespołu kierowanego przez naukowca z warszawskiej SGH?
Kluczowe pytanie brzmi, czy to, iż żyjemy w świecie legislacyjnej ewolucji, jest czymś złym. Pytam o to prof. Ewę Łętowską, sędzię Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku i pierwszą rzecznik praw obywatelskich. – Zmiany w prawie MUSZĄ odbywać się drogą ewolucji, a nie rewolucji, jeśli mają być skuteczne w praktyce – mówi. A w zasadzie pisze. Po długiej rozmowie wysyłam jej bowiem wypowiedź do autoryzacji. Profesor „MUSZĄ” wpisuje kapitalikami, oznacza kolorem i podkreśla. I tłumaczy, dlaczego tak sądzi. Jej zdaniem same przepisy można zmienić z dnia na dzień. Wymazać to, co było wczoraj. – Ale prawo to przecież coś znacznie więcej niż brzmienie ustawy. Przez lata tworzy się osad kulturowy, społeczeństwo zyskuje doświadczenie, a prawnicy wiedzę i umiejętności – wskazuje. – Wyrzucanie tego wszystkiego w imię chęci radykalnej zmiany byłoby głupotą.
Instrumentarium, umiejętność rozumienia prawa oraz jego stosowania nie powstają z dnia na dzień. Wszystko jest w czymś innym osadzone. Rewolucja prawna przeprowadzana wskutek niezadowolenia z występującej rzeczywistości przypominałaby spalenie biblioteki z powodu kiepskiej jakości kilku książek. A dzięki zniszczeniu księgozbioru ani nie powstało jeszcze żadne nowe arcydzieło, ani żaden niepiśmienny nie nauczył się pisać. Innymi słowy, nie da się przeprowadzić skomplikowanej operacji bez znajomości podstaw i zakorzenienia. – Chce pan przykład? Proszę spojrzeć na balet nowoczesny. Jest osadzony w klasycznym. Możemy więc go podziwiać, lecz nie powinniśmy zapominać o roli baletu klasycznego. Bo nowoczesnego by nie było, gdyby nie znajomość podstaw przez autorów wywodzących się z klasyki – wskazuje prof. Łętowska.
Potrzeba stabilności
Dorota Wolicka, wiceprezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, ma w sobie wiele z rewolucjonistki. Dzień w dzień w imieniu przedsiębiorców walczy z urzędniczą machiną, która każdy przepis interpretuje na swoją korzyść, zaś na niekorzyść biznesu. Lubi mówić mocno. Na własne uszy słyszałem, jak dobitnie potrafi tłumaczyć dyrektorom departamentów czy nawet ministrom, że źle rządzą, że nie szanują obywateli.
Wolicka twierdzi, że dopiero dobitne sformułowania sprawiają, że niektórzy z rządzących zaczynają rozumieć. Zarazem jednak, gdy słyszy o rewolucji, mówi, że jedyna potrzebna – to ta mentalna. – Bo politycy lubią mówić o rewolucji i zmieniać ustawy, co tak naprawdę nie ma nic wspólnego z rewolucją w prawie. Przez to pojęcie rozumiałabym zmianę jakościową. A od lat nie doczekaliśmy się przełomu, który w istotny sposób zmieniłby zasady gry – spostrzega wiceprezes ZPP. Jej zdaniem być może powinniśmy być z tego nawet zadowoleni. – To, czego potrzebuje obywatel, to stabilność prawa i ludzkie traktowanie przez urzędnika. Największym grzechem ustawodawcy jest to, że wprowadza niby drobne korekty i obarcza konsekwencjami najsłabszych, czyli obywateli. Może więc lepiej, żeby zmian w samym prawie było jak najmniej – zauważa Wolicka.
Nastroje rewolucyjne zarówno wśród rządzących, jak i samych prawników jednak są coraz żywsze. Ci, którzy przekonywali do niedawna, że Polacy potrzebują przede wszystkim ciepłej wody w kranie, dostrzegają, że do ludzi to już nie trafia. Dlatego stają się coraz bardziej radykalni. Dlaczego? Zdaniem Ewy Łętowskiej w przypadku prawników oraz części decydentów wynika to z faktu, że coraz powszechniejsza jest chęć szukania prostych odpowiedzi, zamiast zadawania samemu sobie pytań. – To bardzo złe dla prawnika. Bo jałowieje. I to właśnie ta droga na skróty prowadzi do rewolucyjnych nastrojów – mówi ekspertka.
Często prawnicy i politycy mylą zresztą praktykę stosowania prawa i problemy z nią związane z prawem jako całością. Wydaje im się, że prawo jest złe. A zła jest praktyka. W pułapkę tę wpadają także czołowi polscy prawnicy. Wielokrotnie do Trybunału Konstytucyjnego kierowane są przecież skargi i wnioski, w których kwestionowana jest nie konstytucyjność konkretnego rozwiązania, lecz to, jak w praktyce z niego korzystają organy administracji publicznej. Czyli przed trybunał trafiają sprawy, którymi zająć się powinni politycy i urzędnicy wyższego szczebla.
Mądrość czy obawa
Tak czy inaczej, mimo przybierających na sile rewolucyjnych nastrojów wśród polityków, do rewolucji nie dochodzi. Pytam prof. Łętowską, z czego to wynika. Jej zdaniem dzieje się tak być może dlatego, że decydenci z czasem mądrzeją. To, co wydaje im się niezbędne z punktu widzenia kandydata w wyborach, nabiera zupełnie innego wymiaru, gdy poznają wiele wzajemnych zależności. Z poziomu ministerialnego fotela świat wygląda inaczej niż z perspektywy osoby, która dopiero chce zmieniać rzeczywistość, ale jeszcze nie wie, jak to się robi.
A jednocześnie brakuje świadomości tego, że to wcale nie kot kręci ogonem, lecz ogon – czyli w tym przypadku wielka biurokratyczna machina, która musi opierać się na pewnych trwałych fundamentach – kotem.
I nie jest to wcale polska przypadłość, lecz rzecz uniwersalna. Na dowód warto przytoczyć anegdotę dotyczącą dwóch byłych prezydentów USA: Harry’ego Trumana i Dwighta Eisenhowera. Ten pierwszy pochodził z farmerskiej rodziny, po ukończeniu szkoły pracował na kolei. Był osobą dość prostą, ale na wskroś praktyczną. Eisenhower był inny. Świetna pamięć, analityczny umysł, łatwość w łączeniu faktów. Gdy jednak Truman dowiedział się, kto będzie jego następcą w Gabinecie Owalnym, powiedział: „Współczuję Ike’owi. Dopiero teraz zobaczy, że chcieć coś zrobić, a zrobić – to dwie różne rzeczy”. I dodał, że współczuje mu tym bardziej, gdyż Eisenhowera męczyło ręczne pisanie. – Po całodziennej dawce podpisywania nikomu niepotrzebnych pism odechce mu się rewolucji – miał powiedzieć Truman.
Inna rzecz, że w dobrze funkcjonujących społeczeństwach o rewolucjach w danych dziedzinach życia wiele się mówi, ale ich nie przeprowadza. U niektórych mających możliwości zwycięża rozsądek (to, o czym mówi prof. Łętowska), u innych z kolei wygrywa obawa, że coś się nie powiedzie (tu warto odesłać do twórczości nieżyjącego prawnika Adama Krzyżanowskiego). Rewolucje wywołują bowiem kontrrewolucje. A istnieje poważne ryzyko, że nie każdy zwycięzca będzie wychodził z założenia, które sformułował Luis de Saint-Just, że rewolucjonista powinien naśladować Rzymian, a nie Tatarów.
Dlatego ryzyko podejmują tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia. Tym samym jest jeden przypadek, gdy pisanie prawa od nowa jest realne. Stać się to może tuż po rewolcie politycznej. Bo prawda jest taka, że dla paragrafów nikt karku nie nadstawi, ale już dla perspektywy zdobycia władzy – owszem.