Trawestując słynną wypowiedź prezydenta Jacques’a Chiraca, polska adwokatura straciła szansę, by nie siedzieć cicho. Mówię oczywiście o reakcji na informację o zarzutach dla grupy łódzkich adwokatów w związku z przedstawianiem przez nich w sądzie sfałszowanych zwolnień lekarskich.
To, że prawnikom zdarza się w danym dniu z powodu choroby nie pojawić na jednej sprawie, ale na innej, w innym sądzie, już tak, nie jest tajemnicą. I nie zawsze jest to dowód na stosowanie obstrukcji procesowej. Bywa, że terminy rozpraw się pokrywają, a umowy z klientami wykluczają skorzystanie z pomocy substytuta.
W takich sytuacjach ludzie radzą sobie różnie. Czasem bardzo głupio. Ci sięgający po te najgłupsze metody wpadli teraz w poważne tarapaty. Sęk w tym, że nie tylko oni. Problem wizerunkowy ma cała adwokatura, wciąż przecież ocierająca jeszcze błoto, które do niej przylgnęło po wybuchu afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. Wtedy zareagowała za późno, a jej przekaz był, delikatnie mówiąc, niespójny i nieprzekonujący (pomijając fakt, że zwyczajowe wtręty o deontologii i rudymentarnych zasadach raczej nie miały szans przekonać przeciętnego Kowalskiego). A teraz? Wiemy już, że władze izby łódzkiej wyraziły „troskę i zaniepokojenie”, a nowo wybrana rzecznik dyscyplinarna palestry „wystosowała pismo” do prokuratury.
Brawo. Na tak zdecydowane kroki wszyscy czekali.